– To był trzeci miesiąc, brzuch rozbolał mnie dołem i zaraz poszło na krzyże – pamięta Franciszka Niemczykowa. – Matko Święta! Jak mi dziecko zginie – nie przeżyję! – pomyślała.
Dzień wcześniej, kiedy szła do świń z dwoma wiadrami żarcia, poślizgnęła się i upadła właśnie na brzuch. Nazajutrz podczas skubania gęsi na obiad dopadły ją bóle. – Córkę położyłam spać, poszłam do ubikacji i zobaczyłam krew – opowiada. Pogotowie zawiozło ją do szpitala. Tam zaczęła się jej droga przez mękę, żeby utrzymać życie dziecka. W końcu, zdesperowana, uciekła z oddziału. Dziś jej syn Zbigniew, który miał być „martwą ciążą”, skończył 36 lat. „Jak to biega ta ich »martwa ciąża«” – nieraz powtarzał mąż Adam, patrząc na ich chłopaka. To właśnie Zbigniew napisał do mnie, żeby opowiedzieć swoją historię i pochwalić się odwagą mamy Franciszki. – Chciałem jej zrobić prezent, z wdzięczności za życie – mówi. Jest najmłodszym z siódemki rodzeństwa. Kilka lat temu zaczął tropić swoje losy. Pojechał do szpitala w Brzegu. Szukał lekarzy, którzy wtedy skazali go na śmierć. Zwłaszcza ordynatora, aborcjonisty, nazywanego rzeźnikiem, który w latach 70. ub. wieku nie obawiał się zabijać nawet pięciomiesięcznych dzieci w łonie matki. – Już nie żyje, zginął w tragicznych okolicznościach. Ludzie mówią, że to mogło być samobójstwo – opowiada. Nie chce podawać jego nazwiska. Nie pała żądzą zemsty. – Żyje jego rodzina, dzieci, po co im to? – tłumaczy. Odnalazł miejsce jego pochówku. – Myślałem, że tam będzie jego portret – wyjaśnia. – Chciałem mu spojrzeć w twarz. Zobaczyć, czy wyglądał na mordercę. Ale zdjęcia nie było. Stanął nad zaniedbanym nagrobkiem, pomodlił się.
To dla nas sygnał, że cenisz rzetelne dziennikarstwo jakościowe. Czytaj, oglądaj i słuchaj nas bez ograniczeń.
Barbara Gruszka-Zych