Przechadzki Świdniczan w czasie „Dziennika Telewizyjnego” rozjuszyły komunistów.
Pani Teresa mieszkała przy ulicy Sławińskiego (dziś Niepodległości), głównej ulicy Świdnika. Pamięta, jak czwartego lutego 1982 roku wyjrzała przez okno i zobaczyła grupę spacerujących ludzi. – Pomyślałam, że spacer w taki mróz musi oznaczać coś wyjątkowego. To były czasy bez Internetu, telefonów komórkowych, a i stacjonarnych było nie za wiele. Popatrzyłam i wróciłam do swoich obowiązków, czyli do szykowania dzieci spać. Nazajutrz w pracy podeszła do mnie koleżanka i powiedziała, że wszyscy którzy chcą zaprotestować wobec stanu wojennego i kłamliwych informacji w mediach, wychodzą na spacer podczas nadawania dziennika telewizyjnego. Wieść rozniosła się nie tylko po zakładzie Wytwórni Sprzętu Komunikacyjnego, gdzie pracowała większość mieszkańców Świdnika, ale i po całym mieście – mówi Teresa Kowalik.
Spacer niczym procesja
Piątego lutego ulica Sławińskiego zamieniła się w spacerowy deptak. – Wyglądało to jakby szła jakaś wielka procesja. Ludzie całymi rodzinami przemierzali wolniutko w tą i z powrotem główną ulicę Świdnika. Zapanowała atmosfera jakiegoś wielkiego święta, wszyscy się do siebie uśmiechali, zagadywali, poczuliśmy, że dzieje się coś wyjątkowego, czego jesteśmy świadkami – wspomina pan Bronisław. O 19.30 spacer się kończył i wszyscy wracali do domów.
- Miałam wtedy dziesięć lat. W domu był utarty zwyczaj, że o 18.00 kolacja, potem mama sprawdzała czy zadania domowe do szkoły odrobione, mogliśmy obejrzeć dobranockę i szykowaliśmy się do łóżek. Pamiętam do dziś, jak rodzice zakomunikowali nam, że lekcje mają być odrobione przed kolacją bo po 19.00 wychodzimy na spacer. Dla nas dzieciaków to było coś niesamowitego. Gdy wyszliśmy z domu, ulicą już szło mnóstwo ludzi, w tym wielu naszych znajomych i sąsiadów. Szliśmy razem z zaprzyjaźnioną rodziną mojej koleżanki z klasy. Wtedy, podczas pierwszego spaceru, rodzice wytłumaczyli nam, że będziemy tak spacerować w porze nadawania dziennika telewizyjnego na znak, że nie chcemy słuchać kłamliwych informacji. Nazajutrz w szkole wszystkie dzieci rozmawiały o spacerze i umawialiśmy się na kolejny wieczór. Pewnie do końca nie rozumieliśmy tego co się dzieje, ale każdy z nas koniecznie chciał być na wieczornym spacerze – wspomina pani Aneta Bury.
Zakłócony spokój nieboszczki
Dla ówczesnej władzy takie zachowanie było niedopuszczalne. W pierwszej chwili nie wiedziano jak zareagować. W końcu ludzie nic nie robili, szli tylko na spacer. Na wszelki wypadek do Świdnika skierowano dodatkowe siły milicji i ZOMO. W każdej z bocznych uliczek stali funkcjonariusze obserwujący co się dzieje. Coraz częściej wyciągano ludzi z tłumu i legitymowano. Spacery uznano za nielegalne zgromadzenie, więc zaczęto nakładać mandaty, a bardziej aktywnych działaczy na wszelki wypadek aresztowano i wywożono do Lublina na 48 godzin. Zdarzały się też sytuacje, że aresztowanych wywożono gdzieś kilkadziesiąt kilometrów i porzucano w lesie.
Spacery nie ustawały jednak, a dodatkowo w oknach mieszkań pojawiły się telewizory zwrócone ekranem do ulicy, a na nich ustawione świece. Znaczyło to, że nawet jeśli ktoś nie może wyjść na spacer, to i tak nie ogląda rządowej propagandy. – Wtedy dopiero się zaczęło. Tajniacy spisywali najpierw, w którym oknie pojawił się telewizor czy świece, a potem zaczęto do niektórych domów się dobijać z żądaniem usunięcia z okna odbiornika i świecy. W tym czasie zmarła moja sąsiadka przy trumnie której czuwaliśmy na modlitwie. W mieście odcięto prąd, więc modliliśmy się przy świecach. Z ulicy było tylko widać, że w mieszkaniu pali się dużo świec. Nagle rozległ się łomot do drzwi i po chwili wtargnęło ZOMO, które było przekonane, że trwa tu nielegalny protest. Tymczasem natknęli się na trumnę z nieboszczką – mówi pani Małgorzata Kolasa.
Agnieszka Gieroba