Aureolka szpitalnej matki zapala się dopiero przy łóżku chorego dziecka.
Zazwyczaj nawet nie wiemy o ich istnieniu, bo w sklepie po bułki lub w autobusie do pracy wyglądają tak zwyczajnie. I dopiero gdy zaskakujący los zagna nas tam, gdzie żyją na co dzień, odkrywamy ich istnienie. Gatunek żyjący tak blisko, a tak daleko... I wcale nie taki rzadki... Matki szpitalne. Jeszcze miesiąc, rok, dziesięć lat temu nie przypuszczały nawet, nie chciały próbować przypuszczać... Zamartwiały się bzdetami, narzekały, że Jaś lub Staś piątki z angielskiego nie przyniósł. A Ola to taki niejadek... Potem był grzmot z jasnego nieba. Nie były pewne nawet, że z nieba... Może wręcz przeciwnie. Przepoczwarzyły się. Mówiły, że musiały. Był i bunt, i żal, były pretensje do sąsiadki, że Jasio tamtej to nadal zdrowy... A na tego swojego Jasia to patrzyły z tak ogromnym strachem i bólem... Bólem, którego nigdy wcześniej o istnienie nawet nie podejrzewały.
To dla nas sygnał, że cenisz rzetelne dziennikarstwo jakościowe. Czytaj, oglądaj i słuchaj nas bez ograniczeń.
Agata Puścikowska