Czy debatę o roli Kościoła zdominuje demagogiczny i eklezjofobiczny palikotynizm?
Wymawianie pensji katechetom to kpina z konstytucji RP, którą jak maczugą wymachują palikotyńczycy; ta bowiem stanowi, że w Rzeczpospolitej każdemu pracującemu przysługuje sprawiedliwe wynagrodzenie za pracę (por. art. 33). Do 1998 r. katechetom Kościoła katolickiego nie płacono za pracę w szkole. Gdyby teraz któryś wpadł na pomysł zaskarżenia o to państwo polskie na przykład do Strasburga, można by przypuszczać, że miałby duże szanse na wygraną. Dodać wypada, że nasze państwo, rzekomo tak dojone przez Kościół, nie płaci pensji biskupom, jak to ma miejsce na przykład w sąsiednich Niemczech, czyli w kraju Zachodu z reguły wskazywanym jak wzór relacji świecko-religijnych przez antyklerykałów rodzimego chowu, dziwnym trafem nie zauważających, że tam nikt nie drze ust i szat nad Kościołem „pasożytem” społecznym. Z taką samą wiarygodnością należy traktować nawoływanie, aby w końcu opodatkować kler. Jako kuriozalna wizja jawią się ewentualne kasy fiskalno-sakramentalne, a pobieranie podatku od tacy, na którą trafiają dobrowolne ofiary wiernych, już przecież raz opodatkowane, zakrawa na absurd. Każdy ksiądz płaci podatek od liczby parafialnych dusz. Państwo ściąga go także od tych dusz, które nigdy nie odwiedzają kościoła, wystarczy, że są zameldowane na terenie danej parafii. Oznacza to, iż de facto duszpasterz uiszcza podatek również od ateistów i antyklerykałów (proboszcz miejsca zameldowania Palikota płaci również podatek od niego). Wypominanie państwowych dotacji, jakie trafiają na „ołtarze czy muzea parafialne” należałoby pominąć milczeniem, gdyby nie to, że takie głosy to horrendalna nieprzyzwoitość. Państwo ma obowiązek dbać o swe zabytki (tak się dzieje we wszystkich cywilizowanych krajach), przy tym wiele bezcennych skarbów kultury religijnej w Polsce uległoby unicestwieniu, gdyby nie ogromne poświęcenie, także finansowe, wiernych i proboszczów. A cóż powiedzieć o przemycanej sugestii: albo Kościół, albo lepszy los biednych? Chyba tylko tyle, że gdyby nie posługa Kościoła – np. Caritas, przyparafialne jadłodajnie, świetlice, domy samotnych matek, dofinansowanie wypoczynku czy tornistrów dzieci z niezamożnych rodzin, hospicja, doraźna i długofalowa pomoc chorym – skala nędzy oraz społecznie negatywnych zjawisk, które ona generuje byłyby w Polsce, tej rzekomo jedynej zielonej wyspy na morzu powszechnego kryzysu, nieporównywalnie większe.
Sama zaś teza, wedle której likwidacja Kościoła automatycznie zniosłaby ubóstwo, to mrzonki, dowodzące patologicznej antykościelnej niechęci tych, którzy ją formują. Już sam Jezus zapewniał, że ludzkość zawsze będzie mieć biednych pośród siebie (por. Mt 26,11). Zaś namiestnik Chrystusa, Benedykt XVI, uczy: „Miłość – caritas – zawsze będzie konieczna, również w najbardziej sprawiedliwej społeczności. Nie ma takiego sprawiedliwego porządku państwowego, który mógłby sprawić, że posługa miłości byłaby zbędna (…). Państwo, które chce zapewnić wszystko, które wszystko przyjmuje na siebie, w końcu staje się instytucją biurokratyczną, nie mogącą zapewnić najistotniejszych rzeczy, których człowiek cierpiący – każdy człowiek – potrzebuje: pełnego miłości osobistego oddania” (DC,28b).
Klerofobia nad Wisłą
Antyklerykalizm w Polsce jest realny, jest sprawą złożoną, która domagałaby się osobnego studium. W tym kontekście warto przytoczyć opinię śp. abp. Józefa Życińskiego, który trafnie skonstatował, że polska niechęć do ludzi Kościoła jest swoistą odmianą ksenofobii. Wnikliwy analityk życia społecznego, a zarazem wybitny znawca problematyki kościelnej, bardzo przekonywująco dowodził, powołując się na Tadeusza Syryjczyka, polityka niegdysiejszej UW, iż „wśród nowych zjawisk, które przyszły w Polsce razem z odzyskaną wolnością, pojawiła się także rodzima wersja ksenofobii. Głosi ona niechęć do »czarnych« i operuje prostym równaniem ksiądz = obcy. Po jego uwzględnieniu rodzima ksenofobia otrzymuje postać klerofobii. Równanie to okazało się bardzo atrakcyjne dla tych środowisk, które pragnęły wykazać, że w marszu historii nie zostały bynajmniej w tyle i doskonale wiedzą, że miejsce wcześniejszych dyrektyw z Moskwy zajęte zostało obecnie w Polsce przez dyrektywy z Watykanu. Półinteligencki charakter podobnych skojarzeń jest względnie trudny do wykazania, gdyż zawsze można przytaczać katalog bulwersujących historyjek, po to, aby usprawiedliwić proste hasło »bij czarnego«”. Obserwując rzeczywistość współczesnej RP, można by dodać, iż różne formy realizacji tego hasła nie skończyły się niestety wraz z końcem lat 90. XX wieku. Dalej stanowią dyżurny temat zastępczy wobec rzeczywistych palących problemów państwa. Co gorsza, niektórzy, jak się wydaje, nie chcą go już traktować w sposób tylko metaforyczny.
Kościół, czyli więź więzi
Gdyby chodziło tylko o dyskomfort duchownych, można by ataki na Kościół-chłopca do bicia, pominąć ewangelicznym milczeniem. Sprawa jest jednak daleko bardziej dramatyczna. Podważanie autorytetu Kościoła, próba dezawuowania go, marginalizacji i rugowania z życia publicznego uderza bowiem rykoszetem w polskie społeczeństwo i państwo. Truizmem jest powtarzanie, że Polacy są zmęczeni ciągłymi społecznymi eksperymentami, które zmuszeni są znosić właściwie od początku odrodzenia polskiej państwowości; a jednak tak jest. W dodatku wielu polityków w ostatnim czasie z siania strachu i podziałów uczyniło swój program i sposób na tuczenie sondaży. W rezultacie, jako społeczeństwo, jesteśmy bardzo podzieleni. O tym jak bardzo, świadczy fakt, że nie zjednoczyło nas nawet tak traumatyczne doświadczenie jak katastrofa smoleńska; ba, jeszcze bardziej pogłębiła ona uprzedzenia polsko-polskie. Tak więc nieustannie napięta sytuacja polityczno-społeczna, ciągłe przepychanki „na górze”, których sensu i celu z „dołu” trudno dostrzec, salonowe elity celebrujące głównie siebie, a nade wszystko niepewne sprawy bytowe: emigracja, bezrobocie, postępująca drożyzna i zagrożenie nędzą przy skandalicznym marnotrawieniu publicznych środków i braku poczucia obywatelskiego bezpieczeństwa – wszystkie te negatywne zjawiska, tak boleśnie odczuwane na co dzień przez zwykłych zjadaczy chleba, rodzą poczucie beznadziejności, zgorzknienia, apatii, frustracji, a nierzadko również agresji. W związku z tym nad naszym krajem zdaje się krążyć widmo anomii, polegającej na duchowym zagubieniu ludzi, rozkładzie wartości i więzi społecznych, bez których – jak zauważał Oswald von Nell-Breunig, niemiecki filozof społeczny, nestor KNS – „żadne ludzkie społeczeństwo, także i żadne państwo nie może przetrwać”.
Podstawowe wartości społeczne są warunkiem niezbędnym istnienia każdej większej zbiorowości; one dostarczają sensu, poczucia identyfikacji i motywacji jednostkom w podejmowaniu działań na forum publicum i pro publico bono. „Przez nie rozumie się mniejszy lub większy wachlarz wartości – wyjaśniał Władysław Piwowarski – akceptowanych przez wszystkich lub przynajmniej przez większość członków społeczności, w oparciu o które dochodzą oni do konsensu, dialogu oraz podejmują pozytywną kooperację dla dobra wspólnego”. Można powiedzieć, że są to wartości (takie jak np. godność osoby, sprawiedliwość, prawa człowieka, solidarność, patriotyzm, poszanowanie tradycji), tworzące swego rodzaju „normatywny etos”, jednoczący działania wszystkich sił społecznych w państwie dla realizacji wspólnego dobra, które jest przecież nadrzędnym celem istnienia państwa. W tej perspektywie Kościół w Polsce, uczący wszak wyraźnie propaństwowych postaw moralnych (np. nie kradnij, bądź rzetelny i uczciwy w pracy, płać podatki), będący od zawsze istotnym faktorem ładu społecznego, mógłby się stać swego rodzaju „zwornikiem” społeczeństwa zagrożonego anomią; czynnikiem integrującym społeczeństwo oraz inspirującym do szerokiego dialogu, porozumienia i współpracy różne jego siły. Spełniając społecznie konsolidującą rolę, Kościół w sposób naturalny przyczyniałby się do złagodzenia istniejących w naszym społeczeństwie napięć. Trudno przecenić taką misję, zwłaszcza w obliczu trudności i kryzysów, jakie obecnie nękają Rzeczpospolitą.
Ks. Andrzej Turek