W ciągu ostatnich pięciu lat podkopano fundamenty polskiej szkoły, nie licząc się ze zdaniem rodziców i ekspertów.
O rządzie Donalda Tuska w pierwszej kadencji mawiano, że nic nie robi poza kreowaniem własnego wizerunku. Dorobek minister Katarzyny Hall jest zaprzeczeniem tej tezy. Rząd dokonał głębokich zmian w systemie szkolnym. Niestety, są to zmiany na gorsze. W dodatku podjęte bez przygotowania i bez konsultacji. Nic dziwnego, że doprowadziło to do ogromnego chaosu w oświacie i swoją drugą kadencję koalicja PO i PSL musiała rozpocząć od przesunięcia o dwa lata najpoważniejszej z tych zmian, jaką było obniżenie obowiązku szkolnego. Prezydent właśnie podpisał nowelizację stosownej ustawy, ale skutków bałaganu nie da się zlikwidować jednym podpisem. Jeszcze trudniej będzie odkręcić zmianę koncepcji kształcenia ogólnego. Niepostrzeżenie wracamy właśnie do pomysłu dziesięciolatki, którą próbowano wprowadzić pod koniec PRL. Wtedy, o dziwo, opór społeczny okazał się skuteczniejszy. Za to w epoce gospodarki opartej na wiedzy będziemy mieć system szkolny, w którym kształcenie ogólne kończy się de facto po pierwszej klasie liceum. Mamy teraz sześć lat podstawówki, trzy gimnazjum i rok dogrywki, w sumie dziesięć lat nauczania wszystkich przedmiotów, składających się na kanon kształcenia ogólnego. Pozostałe dwa lata nauki w liceum zamienione zostały praktycznie w kurs przygotowawczy do matury. Jeśli dodamy do tego demontaż systemu oceny pracy szkół i zatrzymaną w ostatniej chwili likwidację kuratoriów, wyłoni nam się krajobraz po prawdziwym edukacyjnym tsunami. A ci, którzy go dokonali (obecna minister Krystyna Szumilas była wiceministrem w poprzednim rządzie), tkwią w głębokim przeświadczeniu, że czynili dobrze. Tylko społeczeństwo nie dorosło do zmian.
To dla nas sygnał, że cenisz rzetelne dziennikarstwo jakościowe. Czytaj, oglądaj i słuchaj nas bez ograniczeń.
Piotr Legutko