„W wielu punktach swojej działalności abp Józef Życiński wyprzedzał swoje czasy. Może dlatego jego życie było takie trudne. Wielu ludzi dostawało przy nim zadyszki, gdy chcieli za nim nadążyć” – mówi ks. prof. Michał Heller w rozmowie z KAI.
W mowie pożegnalnej powiedział Ksiądz Profesor o nim: utalentowany pisarz, poetycka dusza....
– Pisarzem to on był bardzo utalentowanym. Gdyby się wysilił na jakieś dzieła literackie, powieść, na pewno byłaby to świetna rzecz. On miał doskonały i niepowtarzalny styl. Znam ludzi, którzy bardzo za to Józka cenili, nawet osoby filozoficznie i światopoglądowo odległe od niego. Dla rozsmakowywania się w stylu czytali Życińskiego. Miał wielki talent. Pewne zwroty chętnie powtarzał. Od razu wiedziało się, że to jego tekst. Trudno się nie powtarzać, a przecież jako biskup musiał wiele razy oficjalnie występować, udzielać wywiadów, czy wygłaszać referaty. Znam to z własnego doświadczenia. Niedawno poproszono mnie o wystąpienie na sympozjum na temat, na który wiele razy już mówiłem i nie mam wiele nowego do powiedzenia. Mój rozmówca odpowiedział: „Nie przejmuj się, powtarzaj to samo”. To jest niekiedy jedyne i konieczne wyjście.
Abp Życiński kochał poezję, szczególnie Herberta....
– Kochał poezję. Uwielbiał czytać książki. Będąc biskupem potrafił się zamknąć nawet na cały dzień i oddawać się lekturze. Ciekawe, że czytał wiele książek z literatury ascetycznej. To było mu potrzebne, aby zapłodnić swoją myśl do kazań. Na przykład na jego klęczniku w prywatnej kaplicy w Tarnowie, a potem w Lublinie, zawsze leżało kilka książek ascetycznych. Przed Mszą św. tam przebywał, czytał i medytował, co bardzo mu pomagało w układaniu kazań.
Kolejny rys abp. Życińskiego: „subtelnie niosący pomoc Samarytanin”. Chyba mało kto o tym wie?
– On to robił niezwykle dyskretnie. Nawet najbliższe osoby o tym nie wiedziały. Przypominam sobie, że już na początku naszej współpracy w Krakowie, gdy wyjeżdżał na Zachód, zawsze zbierał tam pieniądze, z których fundowane były stypendia dla studentów. Nie było żadnych formalności, po prostu dawał pieniądze potrzebującym. Była to taka szeroko działająca „fundacja” bez biurokracji. Zresztą w tamtych czasach nie można było działać inaczej. Jako dziekan podobnie spieszył wielu studentom z pomocą materialną. Co więcej znam takie przypadki, że nawet absolwentom naszej uczelni potrafił znaleźć pracę. Taki był Józek. Gdy został biskupem w Tarnowie, dbał niezwykle o księży. Robił to w sposób wyjątkowy. Do księdza, który nie miał odwagi poddać się operacji, potrafił pojechać i zawieźć go do kliniki. I tym samym uratować mu życie. Robił to dyskretnie tak, że o tym nie wiedziano.
Zapadło Księdzu Profesorowi w pamięci jakieś szczególne wydarzenie związane z abp. Życińskim?
– Takich momentów było wiele. Opowiem jedno z tysiąca anegdotycznych wydarzeń. Życiński pojechał do USA i nie było go kilka miesięcy w kraju. Gdy bywałem w Krakowie, zatrzymywałem się u mojej siostry i on czasami do mnie dzwonił. Niekiedy jej dzieci odbierały telefon. Oczywiście dobrze znały Józka. Podobnie jak wielu ludzi nazywali go „Żyto”. Miał wrócić z zagranicy i czekałem na telefon od niego. Nie było mnie w domu i kiedy wróciłem jeden z moich siostrzeńców poinformował mnie, że dzwonił do mnie „Żyto” dodając: „Ale on się bardzo zmienił w tej Ameryce. Rozmawiał z nami i ani razu nie zażartował”. Odpowiedziałem z niedowierzaniem: „Jak to możliwe?” Potem okazało się, że dzwonił brat Józka, który ma podobny do niego głos, ale inny temperament.