Alejami Waszyngtonu po raz 39. przeszedł Marsz dla Życia. To największa demonstracja, która regularnie odbywa się w stolicy USA. I regularnie jest ignorowana przez główne amerykańskie media.
Dla Amerykanów obrona życia nienarodzonych to jeden z najbardziej gorących tematów w debacie publicznej. Setki organizacji pro life bronią na co dzień życia dzieci przed urodzeniem. Wszystkich jednoczy ten dzień. Przyjeżdżają najczęściej w zorganizowanych grupach. Jadą autobusami po kilka, czasem kilkanaście, a nawet kilkadziesiąt godzin ze wszystkich zakątków kraju. Co roku w rocznicę decyzji Sądu Najwyższego (sprawa Roe kontra Wade) z 22 stycznia 1973 roku, która zalegalizowała aborcję, setki tysięcy Amerykanów wyraża sprzeciw wobec tego zła i upomina się o prawo do życia dla nienarodzonych. Tegoroczny marsz mimo deszczu i chłodu zgromadził około pół miliona osób, ludzi różnych wiar i przekonań politycznych. Większość stanowią katolicy, dla których bycie pro life jest ważnym elementem religijnej tożsamości. Polityczny wymiar marszu podkręcił sam prezydent Obama, który trzy dni wcześniej poinformował, że rząd zamierza dołożyć do obowiązkowego pakietu ubezpieczeń zdrowotnych finansowanie środków antykoncepcyjnych oraz refundację sterylizacji i środków poronnych. To oznacza, że każdy pracodawca bez względu na swoje przekonania będzie musiał obowiązkowo dokładać pieniądze na te cele wbrew swojemu sumieniu. Przeciwko decyzji prezydenta stanowczo zaprotestowali abp Timothy Dolan z Nowego Jorku, przewodniczący amerykańskiej konferencji episkopatu, oraz inni biskupi. Nie dziwi więc, że podczas marszu wśród wielu transparentów pojawiały się i takie: „Obama albo życie”.
To dla nas sygnał, że cenisz rzetelne dziennikarstwo jakościowe. Czytaj, oglądaj i słuchaj nas bez ograniczeń.
ks. Tomasz Jaklewicz/GN