Wraz z dziką radością z zabicia Kaddafiego, Zachód kolejny raz wyrzuca do kosza swoją metrykę chrztu.
W jakim świecie ja żyję? W zachodnim i chyba na serio coraz mniej chrześcijańskim. Czytam wypowiedzi polityków, komentatorów, wszyscy klepią jak mantrę: świat bez Kaddafiego będzie lepszy. I prześcigają się w infantylnych zachwytach: ze „schwytania” (cóż za Wersal w tym Strasburgu!) pułkownika „cieszy się” Jerzy Buzek; polskie MSZ „gratuluje narodowi libijskiemu ostatecznego zakończenia trwającego dziesiątki lat okresu dyktatury”; o „początku demokracji” w Libii mówi francuski prezydent Nicolas Sarkozy. Wszyscy dokoła świętują zabicie tyrana. Klimat podobny do radości z egzekucji Husajna w Iraku sprzed paru lat. Tyle że tym razem nie można było, ach, co za pech dla zachodnio-chrześcijańskiego widza, obejrzeć tego „na żywo”.
Nie zatrzymuję się dłużej na politycznie naiwnej części tych komunikatów, mówiących o „lepszym świecie” po Kaddafim. Tylko krótko: bez Saddama świat też miał być lepszy. Nie stał się taki ani dla Irakijczyków, ani dla reszty (broni masowego rażenia nie znaleziono), natomiast rozpętała się krwawa wojna domowa w Iraku. Podobnie tym razem: przekonanie, że teraz to już na pewno rodzi się demokracja w Libii, jest wyrazem albo ignorancji, albo kiepskiego humoru. Zabicie Kaddafiego w sensie politycznym nie kończy problemów. Przeciwnie, Libia także może pogrążyć się w długiej wojnie domowej.
Ale o czym innym chciałem.
Nie bronię dyktatora. Kaddafi już dawno powinien ponieść konsekwencje swojej zbrodniczej działalności w kraju i zagranicą i stanąć przed jakimś trybunałem. Zamiast tego, przez ostatnie lata funkcjonował na Zachodzie trochę jak gwiazda show biznesu, przyjmowany na salonach przez tych samych przywódców, którzy teraz dyszą z radości „po trupie”.
Czy jednak zamordowanie nawet największego zbrodniarza, bez sądu i wyroku, bez mowy obronnej adwokata, to dla dyplomatów cywilizowanego świata naprawdę powód do radości? Dyplomatów w garniturach przecież. Tych samych, którzy bardzo stanowczo domagają się zniesienia kary śmierci nawet dla największych zbrodniarzy (co, owszem, godne pochwały, ale na marginesie dodajmy, że jednocześnie ci sami panowie/panie dziwnym trafem walczą o prawo do egzekucji na niewinnych dzieciach w łonach matek, no cóż, popapranie z pomieszaniem).
Czy triumfalny taniec pogardy dla wroga (rzeczywistego lub wykreowanego, no co – a groził na przykład Polsce?) da się jakoś pogodzić z biblijnym „Bóg nie chce śmierci grzesznika, ale by się nawrócił i żył”? Oczywiście wojna wojną. Na wojnie się ginie. Ale jeśli prawdą jest, że Kaddafi był bezbronny i prosił o życie, to organizujemy z tej okazji triumfalny taniec? Nawet jeśli on sam jeszcze niedawno nie miał skrupułów, żeby na własny naród wysyłać czołgi i artylerię.
Może ten człowiek, który do niego strzelał, nie ma metryki chrztu. Niech więc sobie tańczy z radości. Jego kultura na to mu pozwala. Kultura chrześcijańska na pewno nie. Chyba że zachodnia…
No właśnie.
Teza o zderzeniu cywilizacji islamu i cywilizacji chrześcijańskiej jest w tym kontekście coraz bardziej absurdalna. Jeśli jest jakiś konflikt, to islamu z Zachodem, ale nie z chrześcijaństwem. Bo chrześcijaństwo nie tańczy nad śmiercią grzesznika. Jeśli jest coś takiego, jak zderzenie islamu z chrześcijaństwem, to ilustruje to film „Ludzie Boga”. Oparta na faktach historia chrześcijańskich mnichów zamordowanych przez muzułmanów. Mnisi swoich oprawców nazywali „braćmi z gór”. Nie tańczyliby z pewnością z radości, gdyby to „bracia” zostali ukarani i zabici. To jest zderzenie cywilizacji!
Jacek Dziedzina