Francuski rząd wprowadził zakaz odprawiania modlitw na ulicach miast. Nie dziwi mnie to. Oburza zaś nie tyle sam zakaz, ile to, co się za nim kryje.
16.09.2011 16:31 GOSC.PL
Od dzisiaj, dokładnie od północy, zakaz obowiązuje w Paryżu, w krótkim czasie obejmie także całą Francję. I choć zdania na ten temat będą podzielone, jedno jest pewne: francuski minister ds. wewnętrznych i wyznań Claude Gueant ma znakomite poczucie humoru. Upiera się na łamach „Le Figaro”, że wszystko ustalono ze stroną muzułmańską. Zakaz bowiem formalnie dotyczy ogółem religii, a uderzy jedynie w wyznawców islamu. Bo to oni zapełniają trzy razy w ciągu dnia ulice Lyonu, Marsylii i Paryża. „Nowe prawo jest wynikiem długich i owocnych rozmów z muzułmanami” – twierdzi pan minister.
Otóż gdyby tak było, gdyby wszystko było kwestią ugody – co wydaje się mało prawdopodobne, znając temperament wyznawców Mahometa – to po co sankcjonować i wprowadzać nowe prawo? Więcej, po co w takim razie, na kilkanaście godzin przed jego wejściem w życie, grozić na łamach największej prawicowej gazety we Francji, że jeśli muzułmanie się nie dostosują, policja użyje siły? Pomińmy ten wątek, jest dużo więcej znacznie ciekawszych w tej kwestii.
Najbardziej spodobała mi się motywacja pana ministra, tłumaczącego się dziennikarzowi „Le Figaro” z nowych przepisów. Nie szastał argumentami o laickim statusie państwa, nie zasłonił się ustawą z 1905 r. Nic z tych rzeczy. Najpierw szorstko wytłumaczył, że „jego działania i decyzja podyktowane są troską o skuteczną integrację obcokrajowców, których przyjmuje Francja”. Po czym skwitował: „Żal patrzeć. Przecież nikt nie powinien modlić się na ulicach, bo to nie wypada, od tego są świątynie”. Faktycznie, żal, żal słuchać pana ministra. Bo jego myślenie i wypowiedzi trącą totalitaryzmem. Gdyby wyznawać jego ogólną zasadę, większość z nas nie modliłaby się w ogóle. Ale w porządku, mówimy o islamie, o mało komfortowej sytuacji, kiedy tysiące osób trzy razy w ciągu dnia zapychają ulice stolicy państwa, by na klęczkach się modlić: nie sposób ani przejechać, ani przejść na drugą stronę bulwaru.
Troskliwy rząd, wydaje się, znalazł rozwiązanie. Zadeklarował szybką pomoc muzułmanom. Wynajmie im hale o powierzchni 2000 m kw. za 30 tysięcy euro rocznie. Stawka ma obowiązywać do 2014 r., potem – jeśli wspólnota muzułmanów nie zdąży z budową meczetu – wystrzeli w górę.
Zgubiłam się: to albo dajemy komuś w pysk, albo go głaszczemy? A może wszystko to tylko jedno wielkie przedstawienie? Może to uderzenie wymierzone jest nie w muzułmanów, a w kogoś innego? Może to kolejny krok do powolnej eliminacji chrześcijaństwa na ziemiach „najstarszej córy Kościoła”? Brzmi jak uknuta przeze mnie teoria spiskowa. Ale zamiast tworzyć abstrakcyjne zakazy, lepiej wprost i uczciwie zadeklarować: kolejne świątynie muzułmańskie zdominują niebawem krajobraz Francji.
Joanna Bątkiewicz-Brożek