„Nie zgadzam się na gestapo (o Kurii Rzymskiej). Zgadzam się na Boga. Poddaję się nakazowi”. To nie są słowa schizmatyka. Ich autor, o. Yves Congar, po latach odrzucenia, został kardynałem. I ojcem soborowej odnowy w Kościele.
19.08.2011 07:28 GOSC.PL
Dobrze jest wracać do starych książek. W ostatnich dniach zdmuchnąłem kurz z odłożonych lat temu kilka dwóch perełek: dzienników Yves Congara „Teolog na wygnaniu” oraz „Medytacji o Kościele” Henri de Lubaca. Obaj przez długi czas pozostawali na cenzurowanym. Można nawet powiedzieć, że tak po ludzku, zostali skrzywdzeni przez Kościół. Pierwszy z nich mówił o tym bardzo dobitnie w swoich dziennikach. Jakim więc cudem stali się autorytetami na Soborze Watykańskim II, a potem kardynałami?
Dużo już tutaj napisano ważnych słów o smutnej sprawie ks. Piotra Natanka. Nie da się czytać wspomnianych książek bez odniesienia do tego, co się dzieje wokół jego osoby. Nie będę jednak w tym miejscu analizował przypadku Grzechyni (polecam tekst kolegi redakcyjnego w nowym numerze GN: - tutaj). Po prostu oddam głos dwóm teologom na wygnaniu. Na wygnaniu do czasu.
Yves Congar, jak paru innych teologów, wyprzedzał swoją epokę. Spotkał się w Kościele z niezrozumieniem, miał niejeden „powód”, żeby rzucić kapłaństwo, obrazić się na Kościół i zostać gwiazdą antyklerykalnych czasopism. Nie tylko nie odszedł, ale utwierdzał się w przekonaniu, że jego intuicja o potrzebie reformy w Kościele jest właściwa. Trzeba czekać na odpowiedni czas. Wybrał posłuszeństwo, nie przerywając poszukiwań teologicznych. „Nie ma ani jednego przykładu, by jeśli ktoś miał odwagę wytrwać wystarczająco długo, w spokoju wykonując cenną pracę, w ostateczności nie zwyciężył, a nawet nie został zrehabilitowany”, pisał pełen nadziei. Congar, przeżywając mocno swoje odrzucenie i zakaz publikacji. W jednym miejscu pisze: „Nie zgadzam się na gestapo” (to o Kurii Rzymskiej). Ale zaraz dodaje: „Zgadzam się na Boga. Poddaję się nakazowi”. Wiedział, że wpływowe osoby w Watykanie chcą zamknąć mu usta. „Nigdy nie podano mi przyczyn (...). Nie chodzi o to, że być może powiedziałem coś fałszywego (...); to dlatego, że mówiłem o rzeczach, o których oni nie lubią, żeby mówić”, żalił się w liście do matki. Dodawał jednak z pokorą: „W najlepszych chwilach pojmuję to wszystko jako wyraz woli Bożej, jako krzyż, pokutę za swoje grzechy, jako służbę Prawdzie, mimo sprzeciwu”. I dalej: „Nie wiemy, nie powinniśmy próbować się dowiadywać, dokąd nas zaprowadzi posłuszeństwo”. Czuł, że ma rację w swoich przeczuciach co do konieczności zmian w Kościele, ale sam sobie zalecał roztropność: „Nabrać dystansu; umieścić swoje obecne doświadczenie w wielkim ruchu, w wielkiej powszechnej Sprawie (...). Kochać. Czynić dobro, w drobiazgach, w rzeczach ograniczonych, skromnych. Ukrytych”, pisał coraz bardziej wolny wewnętrznie Congar. Skończyło się powołaniem go na eksperta soborowego przez Jana XXIII. Większość przyjętych dokumentów tego niezwykłego wydarzenia nosi ślady myśli Congara. Na szpitalnym łożu przyjął kapelusz kardynalski.
Henri de Lubac też nie miał łatwo. Kościół, który był jego pasją i całym życiem, odsunął go nawet od nauczania teologii w 1950 roku, po encyklice Piusa XII „Humani Genesis”. Potem, jak Congar, został jednym z „mózgów” Vaticanum II. I wreszcie również kardynałem.
W „Medytacjach o Kościele” pisał:
„Człowiek Kościoła nie tylko zachowuje posłuszeństwo. On posłuszeństwo kocha”.
„Nie ma w nim [posłuszeństwie] niczego ziemskiego, niczego służalczego. Poddaje ono nasze myśli i pragnienia nie kaprysom ludzi, ale pod posłuszeństwo Chrystusowi (…). Natura z trudem ją [podległość] akceptuje, a najwięcej potrzeba jej tym ludziom, którzy uważają się za najbardziej oświeconych”.
„Katolik zna z przykładów historii i z własnego doświadczenia przenikające ludzki umysł pragnienie poznania rzeczy boskich i jednocześnie słabość, która naraża go na wszelkiego rodzaju błędy”.
„[Katolik] Tak jak nie zniósłby wejścia w spór z samym Bogiem, podobnie unika konfliktu z tymi, którzy Go reprezentują. Nawet w przypadkach bolesnych, a powiedzieć by można, że przede wszystkim w nich, stara się odkrywać zbieżność między tym, co wydaje mu się narzucone z zewnątrz, i tym, co wypływa z wewnętrznego natchnienia”.
„Człowiek prawdziwie posłuszny zawsze (…) nie poświęca więcej niż to konieczne uwagi względom ludzkim, które nawet gdy są słuszne i umiarkowane, to jednak w dłuższej perspektywie mogłyby przyćmić światło wiary”.
„Ufa swoim przełożonym i stara się dzielić ich punkt widzenia. Niezależnie od tego, czy łączą go z nimi więzy naturalnej sympatii, ofiarowuje im swoje szczere przywiązanie (…)”.
„[Człowiek Kościoła] zachowuje z zasady pewną nieufność wobec własnych opinii. Chętnie poddaje się kontroli i w przypadku negatywnej oceny nie upiera się przy swoich racjach, ale raczej zakłada, że zabrakło mu rozeznania. Stosuje wtedy do siebie samego tę zdroworozsądkową zasadę, że nawet przy najlepszych intencjach można się poważnie pomylić czy po prostu wszystkiego nie uwzględnić, i uważa za zbawienne, gdy mu się ten fakt uświadomi”.
Jednocześnie w tych samych „Medytacjach” de Lubac pisze też o tym, czym jest zdrowa krytyka w Kościele. Nie musi stać w sprzeczności z posłuszeństwem. „Samo słowo krytyka oznacza rozeznanie, rozpoznanie (…). Jest gotowością do odrzucenia wszystkiego, co nie byłoby autentyczne. Jest poszukiwaniem prowadzonym w pokorze (…). Owocuje zdwojoną aktywnością, duchem inwencji (…). Taka krytyka z surowością traktuje wykrywane iluzje, ale zdarzyć się może, że tworzy inne, które z kolei staną się wkrótce przedmiotem podoje krytyki… O ileż jednak jest ona cenniejsza od naiwnego samozadowolenia, które nie pozwala na żadną reformę i żadne zbawienne zmiany!”
„Trzeba zatem odróżnić świętą samokrytykę [wewnątrzkościelną] – choćby nawet przesadną lub niezręczną – od wszystkiego, co byłoby bezpłodną skargą i co wypływałoby z utraty bądź tylko ze zmniejszenia zaufania względem Kościoła”.
Na tym skończę cytowanie, bo musiałbym przepisać w całości obie książki. Tylko mała refleksja po lekturze przywołanych fragmentów: nie ma przypadku „buntownika”, któremu Kościół prędzej czy później nie przyznałby racji, jeśli wcześniej przeszedł pomyślnie próbę posłuszeństwa. Tylko nieposłuszni nie mają racji.
Jacek Dziedzina