Braterskie otwarcie w Kościele – damy radę?

Zbytnia demokratyzacja może sprawić, że Kościół katolicki przejdzie proces swoistej „anglikanizacji” i straci swoją powszechność. Z kolei fasadowa partycypacja, gdzie decyzje i tak będą podejmowane na górze, bardzo szybko skompromituje ideę włączania katolików w życie Kościoła. Czy pomiędzy tymi dwiema skrajnościami jest miejsce na prawdziwą synodalność?

Sobotni pogrzeb papieża Franciszka zamknął okres zainteresowania jego pontyfikatem w mediach. Od teraz można już na spokojnie zajmować się spekulacjami na temat konklawe, choć w gruncie rzeczy giełda nazwisk hula już na dobre od zeszłego poniedziałku. Codziennie dostajemy sylwetki nowych kardynałów, którzy rzekomo wysuwają się na prowadzenie i mają największe szanse na zdobycie tronu. Piszę o tym z nieskrywaną ironią, bo niezmiennie retoryka kampanijna przy wyborze następnego Ojca Świętego mnie drażni.

Dlatego idąc nieco w kontrze do tej emocji, chciałbym zatrzymać się na dziedzictwie, które pozostawił nam zmarły papież. Z jednej bowiem strony nie zamierzam przekonywać, że pontyfikat Franciszka był czasem kontynuacji, a zarzucanie mu rewolucyjnego zapału, jak czyni to część bardziej konserwatywnych komentatorów, nie ma uzasadnienia w faktach. Wręcz przeciwnie – ostatnie 12 lat to czas kościelnej rewolucji. Nie da się przejść tak łatwo do porządku dziennego nad zmianami, które wprowadził papież z Argentyny, i to na wielu poziomach. Franciszek wywarł na Kościele powszechnym bardzo silne piętno, nawet jeśli sam deklarował, że chce być tylko biskupem Rzymu. Stawiam hipotezę, że nawet jeśli ktoś będzie chciał te zmiany odwrócić, będzie to bardzo trudne, albo wręcz niemożliwe. 

Z drugiej jednak strony warto nieustannie mieć z tyłu głowy kontekst i rzeczywistą perspektywę. Dla zdecydowanej większości katolików zmiany wprowadzane przez zmarłego niedawno papieża były albo niezauważalne, albo niespecjalnie kontrowersyjne, głównie dlatego, że nie miały one wpływu na ich parafialną codzienność. Jeśli tylko nie śledzili oni katolickich mediów, które co jakiś czas rozpalały się do czerwoności wokół dyskusji o kolejnych decyzjach Franciszka, w zasadzie mogliby być nieświadomi zachodzącej rewolucji. Wystarczy przypomnieć, że w pracach synodu – chyba najważniejszego „dziecka” papieża – udział wziął zaledwie 1 proc. katolików, a to pewnie i tak zawyżone szacunki. 

Po drugie, wbrew temu, co się powszechnie sądzi, mówi i pisze, Kościół Katolicki nie jest wcale w jakimś super-kryzysowym momencie. Jeśli spojrzymy na historię Kościoła, chyba nigdy wcześniej nie mieliśmy tak wielkiego odsetka prawdziwie wierzących księży i biskupów, podobnie zresztą jak chyba nigdy wcześniej nie mieliśmy do czynienia z tak silną ochroną godności człowieka. Nie twierdzę oczywiście, że żyjemy w jakiejś niebiańskiej rzeczywistości, broń Boże. Nie przekonują mniej jednak zupełnie opowieści, że nasze czasy są jakoś wyjątkowo złe. Wystarczy sięgnąć do historii samego papiestwa, żeby przekonać się, że w zasadzie nie ma porównania wobec skali zepsucia, które toczyło Kościół choćby w XV czy XVI wieku, kiedy Marcin Luter przybijał swoje 95 tez na drzwiach kościoła w Wittenberdze.

Wróćmy jednak do rewolucji papieża Franciszka. Najważniejszym jej elementem jest bez wątpienia synodalność. Pojęcie czy raczej zjawisko, które wciąż pozostawia więcej pytań niż odpowiedzi. Osobliwym jest fakt, że osoby zajmujące się „zawodowo” synodalnością częściej mówią, czym ona nie jest, niż czym tak naprawdę miałaby być. Nie jest ona bowiem prostym przeniesieniem demokratycznych procedur na łono Kościoła, ale też wiele mówi o partycypajności i włączaniu katolików w proces decyzyjny. Gdyby spojrzeć na to w logice politycznej, a skoro mówimy o decyzjach i władzy, to trudno od takich skojarzeń uciec, synodalność jest zatem czymś pomiędzy monarchią a republiką. 

Wydaje mi się, że w gruncie rzeczy tak do końca jeszcze nie wiemy, w którą stronę ten proces się potoczy. Widać na nim też wiele raf. Zbytnia demokratyzacja może bowiem sprawić, że Kościół Katolicki przejdzie proces swoistej „anglikanizacji” i straci swoją powszechność. Z kolei fasadowa partycypacja, gdzie decyzje i tak będą podejmowane na górze, a zadaniem synodalnych rozmów będzie jedynie zrobienie dobrego gruntu pod ich wprowadzenie, bardzo szybko skompromituje ideę włączania katolików w życie Kościoła.

To jednak oznacza, Droga Czytelniczko i Drogi Czytelniku, że niezależnie od tego, kto zostanie wybrany na 266 następcę św. Piotra, czeka nas nomen omen dalsza droga (bo w końca synod to właśnie wspólna droga). Na tej drodze papież Franciszek zostawił nam jednak dwa bardzo ważne drogowskazy, które znajdziemy na kartach encyklik „Fratelli tutti” oraz „Dilexit nos”. Synodalność, którą osobiście uważam za powrót do apostolskich źródeł Kościoła, uda się nam tylko wtedy, kiedy na poważnie potraktujemy wezwanie do braterstwa/siostrzeństwa i kiedy w relacjach z naszymi braćmi i siostrami będziemy się kierować czułością płynącą z serca. Bez tych dwóch elementów wszelkie nawet dobre zmiany staną się swoją karykaturą. Pytanie, czy Kościół, także hierarchiczny, jest na taką braterskie otwarcie gotowy.  

« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..

Marcin Kędzierski Marcin Kędzierski Adiunkt w Kolegium Gospodarki i Administracji Publicznej Uniwersytetu Ekonomicznego w Krakowie, członek Polskiej Sieci Ekonomii, współzałożyciel Centrum Analiz Klubu Jagiellońskiego. Prywatnie mąż i ojciec sześciorga dzieci.