Misja pokojowa czy siły odstraszania?

Problem z wysyłaniem europejskich żołnierzy do pilnowania (s)pokoju na Ukrainie jest taki, że nie zgadza się na nie rosyjski agresor. A to oznacza, że jeśli do tego dojdzie, będą to siły odstraszania, a nie misja pokojowa. Te mają sens jedynie pod warunkiem, że Europa jest gotowa zaryzykować starcie z Rosją. Dlatego tak ważne jest działanie wspólnie z Amerykanami.

Po tym, gdy wiceprezydent Stanów Zjednoczonych wypunktował w Monachium wszystkie słabości europejskiego modelu demokracji i zasugerował, że z punktu widzenia obecnej administracji waszyngtońskiej rodzi to pytania realizację wspólnych wartości, których broni NATO, wydawało się, że trudno o silniejszy wstrząs w relacjach transatlantyckich. A jednak tydzień później Stany Zjednoczone zagłosowały na forum ONZ ws. rezolucji dotyczących rosyjskiej agresji na Ukrainę razem z takimi państwami jak Rosja, Białoruś, Korea Północna czy Nikaragua, jak ognia unikając nazwania tego, co dzieje się na terytorium Ukrainy wojną czy spowodowaną przez Rosję agresją. Wobec tych wydarzeń i prowadzonych bez udziału przedstawicieli Ukrainy i szerzej Europy, negocjacji między USA i Rosją, na Starym Kontynencie wybuchła prawdziwa panika. I chociaż histeria rzadko kiedy bywa dobrym doradcą, trzeba przyznać, że z punktu widzenia naszego regionu świata powody do niepokoju są najpoważniejsze od dekad. Nie tylko bowiem tuż przy granicy Unii Europejskiej trwa pełnoskalowa wojna wywołana przez żądnego odbudowy rosyjskiego imperium dyktatora, ale pod znakiem zapytania stanęła trwałość NATO.

Strategia czy naiwność?

Można oczywiście przyjąć w miarę optymistyczne założenie, że działania administracji prezydenta Trumpa są strategią negocjacyjną, zaprojektowaną tak, by doprowadzić do zakończenia działań wojennych. A aby do tego doszło, konieczne jest przekonanie Kremla, by usiadł do stołu. To nie wydarzy się bez pewnych ustępstw na rzecz Moskwy, bo i sytuacja na froncie sprzyja od dłuższego czasu Rosjanom. Można nawet zgodzić się z częścią artykułowanych przez stronę amerykańską tez, dotyczących braku strategii wyjścia z tej wojny, jaką wykazali się europejscy liderzy i poprzednie władze USA. Rzecz w tym, że niektóre wypowiedzi Trumpa same w sobie brzmią, jak żywcem wyciągnięte z notesu rzeczniczki rosyjskiego MSZ Zacharowej, a postawy amerykańskich dyplomatów na forum ONZ usprawiedliwić osobowością obecnego prezydenta Stanów Zjednoczonych po prostu się nie da.

Jako Europejczycy znaleźliśmy się więc w trudnej sytuacji i niezależnie od tego, w jak dużym stopniu ta marginalizacja jest wynikiem własnych zaniedbań w budowaniu realnej siły, trzeba szukać rozwiązań, które przynajmniej spowolnią szybkie tempo działania Amerykanów i zamortyzują skutki podejmowanych przez nich działań.

Dyplomacja i misja wojskowa

Największą słabością europejskich odpowiedzi jest rozbieżność interesów poszczególnych państw, a co za tym idzie brak jakiejkolwiek spójnej strategii wobec Ukrainy. Dopóki w Gabinecie Owalnym urzędował prezydent Biden, dominowało przekonanie, że Ameryka nie pozwoli Ukrainie przegrać i jakoś to będzie. Stanowiska poszczególnych europejskich stolic różniły się od siebie tak bardzo, jak różniła się odległość dzieląca je od granicy z Rosją i stopień energetycznego uzależnienia od Moskwy. Obecnie widmo porzucenia bezzębnej i rozbrojonej Europy przez Stany Zjednoczone stało się jednak na tyle wyraziste, że postanowiono działać ad hoc, czego pierwszym wyraźnym przykładem był zwołany spontanicznie, nieformalny szczyt w Paryżu, w poniedziałek 17 lutego. Szczyt, który boleśnie uwidocznił wspomniany brak strategii. Raz, że do stolicy Francji zaproszono tylko niektórych liderów. Był gospodarz – prezydent Macron, był kanclerz Niemiec, premier Wielkiej Brytanii, premier Danii czy bliska Trumpowi szefowa włoskiego rządu Giorgia Meloni i premier Donald Tusk. Zabrakło jednak choćby przedstawicieli pozostałych państw wschodniej flanki NATO, od Szwecji i Finlandii, przez republiki bałtyckie, na ważnym ogniwie europejskiego bezpieczeństwa, jakim jest Rumunia kończąc. Co zresztą w samej Rumunii wywołało oburzenie. Samo spotkanie też nie przyniosło spójnych wniosków: kanclerz Scholz opuścił je przed czasem, Meloni sprzeciwiła się budowaniu „antytrumpowskich” sojuszy, a jednym z nielicznych konkretów było to, że Brytyjczycy i Francuzi zadeklarowali możliwość wysłania swoich żołnierzy na misję pokojową na Ukrainie.

Sama obecność europejskich wojsk jako gwarantów bezpieczeństwa Ukrainy była zresztą postulowana przez stronę amerykańską w kilku wypowiedziach ważnych przedstawicieli Białego Domu i Pentagonu. Rzecz w tym, że takie rozwiązanie stanowczo odrzucili Rosjanie ustami swojego ministra spraw zagranicznych. Ławrow podczas konferencji prasowej w Rijadzie całkowicie wykluczył taką możliwość.

Do tematu wrócił sam Trump podczas wspólnego wystąpienia z prezydentem Francji w Białym Domu w tym tygodniu. Prezydent USA stwierdził, że Rosja zaakceptuje obecność wojsk pokojowych na Ukrainie. Jednak już następnego dnia zapytany o zmianę stanowiska rzecznik Kremla Pieskow stwierdził, że nie ma w tej sprawie nic do dodania ponad to, co wcześniej powiedział Ławrow. Takie stanowisko Moskwy znacznie komplikuje sytuację, nawet gdyby rzeczywiście państwa europejskie znalazły w sobie wolę i dość żołnierzy, by pilnować spokoju na linii zamrożonego frontu. Dlaczego?

To nie byłaby misja pokojowa, a siły odstraszania

Co do zasady operacje pokojowe prowadzone są w oparciu o prawo międzynarodowe, najczęściej pod szyldem Organizacji Narodów Zjednoczonych, przez siły nie będące stroną konfliktu zbrojnego, zwykle przy akceptacji obu walczących ze sobą stron. I już na tym etapie pojawiają się poważne trudności.

Po pierwsze na obecność obcych wojsk na Ukrainie nie zgadza się Rosja, co w praktyce przekreśla organizację takiej misji przez ONZ, w której to organizacji Rosja jest członkiem stałym Rady Bezpieczeństwa, ma więc możliwość zablokowania inicjatywy.

Siły stabilizacyjne musiałyby więc trafić na Ukrainę na mocy decyzji jednostronnej. W takiej sytuacji mielibyśmy jednak do czynienia nie tyle z misją pokojową, co z siłami odstraszania. A to ogromna różnica. Rosja uznałaby to za działanie wrogie, a co za tym idzie zapewne dopuszczałaby się różnego rodzaju prowokacji na granicy. Te, aby odstraszanie mogło przynieść oczekiwany skutek, musiałyby spotkać się z adekwatną, siłową odpowiedzią ze strony państw-gwarantów (s)pokoju.

Do prowokacji wobec europejskich oddziałów na Ukrainie Rosjan mógłby zachęcić fakt braku parasola ochronnego, jakim jest artykuł 5. NATO. Amerykański sekretarz obrony Pete Hegseth podkreślił bowiem w czasie swojej wizyty w centrali NATO w Brukseli, że żołnierze uczestniczący w takiej misji nie mogliby występować pod flagą Sojuszu, a co za tym idzie, nie byliby objęci ochroną wynikającą z artykułu 5. traktatu sojuszniczego.

Z punktu widzenia Rosjan w tej wojnie przeciwnikiem nie jest Ukraina, a NATO. To właśnie potencjalne rozszerzenie Sojuszu na wschód było jednym z wykorzystywanych w rosyjskiej propagandzie pretekstów do rozpoczęcia inwazji nazywanej przez agresora „specjalną operacją wojskową”. W moskiewskiej optyce obecność sił zbrojnych pod flagą Paktu Północnoatlantyckiego byłaby rozumiana raczej jako eskalacja a nie stabilizacja. I nie ma tu wielkiego znaczenia fakt, że w rzeczywistości ani przyjęcie Ukrainy do NATO nie było przez nikogo w 2022 r. brane na poważnie pod uwagę, ani europejskie kraje nie są zainteresowane zbrojnym konfliktem z Rosjanami czy – tym bardziej – zajmowaniem rosyjskich terenów. Argumentacja Rosjan przeciwko europejskim gwarancjom w postaci obecności wojska na Ukrainie zdradza więc brak zainteresowania Kremla rzeczywistym zakończeniem tej wojny. Szanse na trwały pokój są dziś po prostu iluzoryczne, bo takiego pokoju nie chce agresor. Amerykanie zdają się nie chcieć tego zauważyć, pomimo że zwracają im na to uwagę europejscy politycy, jak choćby prezydent Macron czy szef polskiego MSZ Radosław Sikorski.

Gdyby jednak spokoju na granicy ukraińsko-rosyjskiej (jakkolwiek by nie miała ona przebiegać) miały pilnować oddziały państw zachodnich, należałoby najpierw zadać sobie pytanie, jak daleko jesteśmy w stanie się posunąć w odpowiedzi na rosyjskie prowokacje. Bo, że te będą organizowane, jest niemal pewne. Testowanie granic odporności rywala jest jednym z podstawowych narzędzi stosowanych przez Rosjan. I jeśli prowokacje nie spotkają się z proporcjonalną odpowiedzią, udzielone Ukrainie gwarancje nie tylko będą funta kłaków warte, ale Rosja poczuje się ośmielona do poważniejszych działań, być może na terenie któregoś z państw członkowskich NATO. Między innymi dlatego decyzja o wysłaniu na Ukrainę wojska jest tak trudna i tak bardzo powinniśmy zabiegać o to, by ewentualna misja odbyła się pod wspólnym sojuszniczym szyldem, z fizyczną obecnością sił U.S. Army. Brak jedności działania w tej kwestii będzie dla wiarygodności Sojuszu znacznie bardziej destrukcyjna, niż najbardziej spektakularne wypowiedzi Donalda Trumpa. A dla Rosji będzie jedynie zachętą, podobnie zresztą jak pokój podpisany na moskiewskich warunkach.

« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..

Wojciech Teister Wojciech Teister Dziennikarz, redaktor portalu „Gościa Niedzielnego” oraz kierownik działu „Nauka”. W „Gościu” od 2012 r. Studiował historię i teologię. Interesuje się zagadnieniami z zakresu historii, polityki, nauki, teologii i turystyki. Publikował m.in. w „Rzeczpospolitej”, „Aletei”, „Stacji7”, „NaTemat.pl”, portalu „Biegigorskie.pl”. W wolnych chwilach organizator biegów górskich.