Dziewięćdziesięcioczteroletni reżyser pokazał młodszym kolegom jak się robi dobre kino. Jego najnowszy film (podobno nie ostatni!), „Przysięgły nr 2”, to trzymające w napięciu skrzyżowanie dramatu sądowego z moralitetem.
Film prowadzony jest pewną ręką, według świetnego scenariusza z doskonałymi kreacjami. W tytułowej roli Nicholas Hoult, zapewne przez wielu kojarzony z „Tolkienem”, w roli oskarżycielki marzącej o karierze prokuratora okręgowego – Toni Collette. Co ciekawe, ta sama para aktorska wiele lat temu zagrała w popularnej komedii „Był sobie chłopiec” – matkę i syna.
Historia wydaje się z początku banalna. Młodemu dziennikarzowi udaje się wyjść z nałogu, zostaje szczęśliwym ojcem. Sprawa, w której los każe mu odgrywać rolę członka ławy przysięgłych, wygląda na prostą, a oskarżony o zabicie swojej dziewczyny na winnego. Wszystko komplikuje się, gdy przysięgły nr 2 uświadamia sobie, że tamtej nocy był na miejscu zbrodni. Co więcej, jadąc w deszczu, wcale nie potrącił jelenia (jak mu się wtedy zdawało), tylko idącą wzdłuż drogi dziewczynę. Wie zatem, że oskarżony jest niewinny. Proszę się nie obawiać, to nie jest spoiler, bo film tak naprawdę dopiero od tego momentu się zaczyna.
Wszyscy chcą wyroku skazującego, z wyjątkiem naszego bohatera, który jednak nie jest też zainteresowany ujawnieniem swojej roli w tej sprawie. Wikła w nią swoją żonę i opiekuna z grupy AA. Przysięgli chcą jak najszybciej wrócić do swoich spraw. Pani prokurator też liczy na sukces, czyli skazanie, bo walczy o awans, ale dociera do niej, że oskarżony niekoniecznie jest winny. Paradoksalnie nikt nie jest tak naprawdę zainteresowany ujawnieniem prawdy. Czym to się skończy?
Jest to film o sprawiedliwości i wymiarze sprawiedliwości. Amerykański system bardzo różni się od polskiego, oczywiście inna jest tam rola ławników, ale trudno oprzeć się uniwersalnym refleksjom dotyczącym ludzi, którzy mają sprawiedliwość wymierzać. Ich motywacjom, sumieniu… I cenie, która czasem wiąże się z ujawnieniem prawdy, zwłaszcza takiej mogącej mieć wpływ na politykę czy los niewinnych ludzi. Pani prokurator ma na imię Faith, czyli wiara. W kluczowej scenie ogłaszania wyroku jej wzrok spoczywa na maksymie In God we trust zdobiącej salę rozpraw. Czy rzeczywiście w Bogu pokłada nadzieję, czy wierzy, że tylko prawda się liczy? Trudno o ważniejszy dziś – ale przecież zawsze – temat. Ciekawe dlaczego w tę produkcję nie wierzyli dystrybutorzy kinowi, skoro od razu trafiła do streamingu (Max). Ta decyzja wiele mówi też o tym, na co czekają dziś widzowie. Pewnie niekoniecznie na moralitety.