Przez lata byłem krytykiem liberalnej demokracji. Strasznie irytował mnie jej elitaryzm, a dokładniej wchodzenie w rolę elity ludzi uzurpujących sobie prawo do bycia niezależnymi arbitrami.
09.12.2024 12:50 GOSC.PL
W ubiegły piątek jak grom z jasnego nieba spadła informacja o unieważnieniu przez rumuński trybunał konstytucyjny pierwszej tury wyborów prezydenckich. Co prawda przeszliśmy dość podobną historię w maju 2020 roku przy wyborach kopertowych, wtedy jednak sytuacja z racji rozpoczynającej się pandemii była naprawdę wyjątkowa. W Rumunii wybory odbyły się w zupełnie normalnych okolicznościach. No, może prawie normalnych. Jednak sytuacja, w której kandydat w ciągu zaledwie kilku tygodni, i to z nie do końca jasnych przyczyn, przeskakuje z ogona rywalizacji na pierwsze miejsce, musi budzić wątpliwości.
Tyle, że nikt nie spodziewał się, że sąd konstytucyjny zmieni swoje wcześniejsze orzeczenie o uznaniu ważności wyborów na 40 godzin przed początkiem drugiej tury głosowania. Decyzja ta odbiła się szerokim echem w światowej opinii publicznej, wywołując uzasadnione skądinąd pytanie o granice wolności słowa czy wolności wyboru. Przeciwnicy Calina Georgescu, nieoczekiwanego zwycięzcy pierwszej tury, jak również wielu liberalnych polityków z całej Europy, wskazywało na machinacje w zakresie algorytmów jednego z mediów społecznościowych. Co prawda trudno określić je mianem złamania prawa, ale ta najprawdopodobniej zaplanowana z dużym wyprzedzeniem kampania propagandowa wydatnie wpłynęła na wynik wyborów. Nie wiemy jeszcze, kto za nią stoi (i nie wiemy, czy się dowiemy). Z drugiej jednak strony wiemy, że gdyby nie było podatnej gleby w rumuńskim społeczeństwie, ta akcja nie osiągnęłaby takiego sukcesu.
Z kolei zwolennicy Georgescu oraz przedstawiciele ruchów antysystemowych wyrażają ogromne oburzenie na decyzję rumuńskiego trybunału, oskarżając ją o pogwałcenie demokratycznych wyborów. W ich opinii to zamach liberalnych elit na wolność słowa i demokrację – jeśli ktoś się tym elitom nie podoba, można zabrać mu wyborcze zwycięstwo. W końcu nikt nie przymusił rumuńskiego społeczeństwa, żeby oddali swój głos na kontrowersyjnego polityka. To nie TikTok głosował, ale obywatele.
Jak to często bywa, obie strony mają w tym sporze swoje racje. Nie jest to zresztą pierwsza odsłona swoistej rywalizacji pomiędzy demokracją liberalną a (hiper)demokracją. W tej pierwszej kluczową rolę odgrywają szeroko rozumiane instytucje, w tym prawo, które w jakimś sensie ograniczają wolę obywateli w imię „liberalnych” zasad. Z kolei ta druga ma w założeniu oddać pełnię władzy ludowi, bez ograniczania jego woli, nawet jeśli lud będzie chciał te „liberalne” zasady zawiesić. W gruncie rzeczy historia polityczna Polski z ostatniej dekady jest w mniejszym lub większym stopniu, ale jednak przykładem tego napięcia.
Przez lata byłem krytykiem liberalnej demokracji. Strasznie irytował mnie jej elitaryzm, a dokładniej wchodzenie w rolę elity ludzi uzurpujących sobie prawo do bycia niezależnymi arbitrami. Tak, mieliśmy liberalno-demokratyczne instytucje mające w założeniu chronić interesy mniejszości kosztem władzy większości, ale dziwnym trafem ogromna część polskiego społeczeństwa bywała wykluczona z opieki ze strony tych instytucji. W efekcie mieliśmy do czynienia bardziej z liberalną oligarchią niż liberalną demokracją. A skoro z oligarchią, to i z przemocą – głównie ekonomiczną oraz symboliczną, ale w praktyce także polityczną. Nie przez przypadek mówiono, że polskie państwo jest w negatywnym sensie silne wobec słabych, a słabe wobec silnych.
Odpowiedzią na te bolączki liberalnej demokracji miała być demokracja (a)liberalna, lub (hiper)demokracja. Oto zrywamy z imposybilizmem wynikającym ze sztywnych zasad, które w praktyce służą liberalnym elitom, i oddajemy władzę w ręce ludzi. Nadzieja brzmiała bardzo kusząco. Niestety, mam coraz większe obawy, że w rzeczywistości zglobalizowanego kapitalizmu rozmontowanie instytucji nie skutkuje zwiększeniem sprawczości ludu, ale jeszcze większą przemocą ekonomiczną i polityczną ze strony o wiele węższej elity. Co prawda w wymiarze symbolicznym ludzie mogą mieć przekonanie, że oto teraz dokopaliśmy elitom, tylko niestety nijak nie przekłada się to na realną sprawczość. Więcej, sytuacja wielu zwykłych ludzi wcale nie jest lepsza od tej, którą znali z czasów liberalnej demokracji. A dla najsłabszych może być jeszcze gorsza. Ostatecznie zatem i jedna, i druga demokracja służą przemocy, pogłębianiu podziałów i budowaniu murów.
Te rozważania są dla mnie istotne także z perspektywy innego pytania o stosunek chrześcijan do polityki. Pisałem już wielokrotnie, że w dobie globalnego kapitalizmu i de facto monopolizacji rynku informacji (pod płaszczykiem jego uspołecznienia w ramach social mediów), obecność we współczesnej polityce traci sens. (Hiper)demokracja to droga do jeszcze większej tyranii kapitału. Pobroniłbym zatem liberalnej demokracji, gdybym nie pamiętał, jak zawiodła wiele złożonych przez siebie obietnic. Choć koniec końców za sprawą wspomnianych instytucji demokracja liberalna daje może naiwną, może złudną, ale jednak wiarę w to, że istnieją jakieś mechanizmy ochrony praw mniejszości.
Co w takiej sytuacji powinni robić chrześcijanie w polityce? Redakcja programów katolickich wyprodukowała w tym roku cykl krótkich filmów w ramach tzw. „Akademii Życia”. W jednym z odcinków Józef Broda na pytanie o receptę na dobre życie zaśpiewał „Jaworowi ludzie, co wy tu robicie? Budujemy mosty dla pana starosty”, po czym dodał, że wywalamy tę polityczną wstawkę ze starostą i wtedy nam wychodzi, że zadaniem każdego człowieka jest właśnie budowanie mostów. Nie wiem, jaki powinien być optymalny chrześcijański ustrój polityczny. Myślę sobie jednak, Droga Czytelniczko i Drogi Czytelniku, że to wezwanie do budowania mostów dotyczy całego naszego życia. Także politycznego.
Marcin Kędzierski Adiunkt w Kolegium Gospodarki i Administracji Publicznej Uniwersytetu Ekonomicznego w Krakowie, członek Polskiej Sieci Ekonomii, współzałożyciel Centrum Analiz Klubu Jagiellońskiego. Prywatnie mąż i ojciec sześciorga dzieci.