Niskie temperatury i wilgoć, opóźnienia w wypłacaniu rządowych zapomóg, brak fachowców, niejasne przepisy, zaniżane wyceny, traumy i depresje. To dzisiejszy fatalny krajobraz po wielkiej powodzi, która przeszła w połowie września przez południową Polskę. Gdzie powodzianie mają szukać nadziei?
Podczas gdy w wielu miastach rozświetliły się wielkie choinki, a tłumy chłoną świąteczną atmosferę na jarmarkach bożonarodzeniowych, tysiące ludzi w Ziemi Kłodzkiej wciąż walczy. Z systemem, porą roku, brutalnym rynkiem i własną psychiką. Wydaje się, że po tych kilkunastu tygodniach powinno być im coraz łatwiej. Bo czas leczy rany. Bo pewnie udało się uporządkować w sposób podstawowy gospodarstwa domy i mieszkania. Bo przyszły pieniądze od państwa, ubezpieczycieli i ludzi dobrej woli. Bo mają jakiś plan (choćby wstępny) powrotu do normalnej codzienności. Niestety to się nie zadziało.
Trudno zajrzeć dziś do powodzian, bo większość jeszcze nie wróciła pod własny dach (część już nie wróci). Ale można zajrzeć w ich wnętrze i zapytać, co się tam dzieje.
Dużo pytań, mało odpowiedzi
Jeszcze do niedawna piękny, malowniczy i zabytkowy rynek w Lądku Zdroju dzisiaj przywołuje okropne wspomnienia wielkiej fali, która przybyła ze Stronia Śląskiego. Do odzyskania pełnego blasku jest tutaj bardzo daleko. I to z kilku powodów.
- Powodzianom potrzeba więcej pewności i wiedzy odnośnie do przepisów związanych z wypłatami środków na odbudowę. Zapisy zarządzenia są niejasne i ludzie boją się, że po roku będą musieli oddać pieniądze, które teraz dostają od rządu – mówi Ewa Barlik z Lądka Zdroju.
Na co dzień mieszka w zabytkowej, prawie 300-letniej kamienicy w samym rynku. Woda wdarła się do jej mieszkania i spowodowała wielkie straty. P. Ewa to dziennikarka miesięcznika Perspektywy, należy do tych osób, które wnikliwie analizują przepisy i sprawdzają dokładnie, co i komu się należy.
- Jest taki zapis (w III części pkt 15. Zarządzenia), że wsparcie na odbudowę można przeznaczyć na remont mieszkania, albo zakup domu/mieszkania, albo na zakup działki. Użycie łącznika „albo” oznacza, że te trzy warianty się wykluczają. A więc jak ktoś stracił dom i kupił nową działkę budowlaną w terenie już nie zagrożonym powodzią, to nie może wydać ani złotówki na nic innego. Np. na materiały na budowę domu. Jest też lista 12 sprzętów, na które można przeznaczyć do 25 proc. tego wsparcia. Na liście są pralka, lodówka, meble kuchenne itp., ale nie ma żadnego małego AGD kuchennego, odkurzacza, żadnych narzędzi do remontu np. wiertarki. A wiele osób musiało już wcześniej kupić właśnie takie sprzęty. One nie będą finansowane – mówi E. Barlik.
Powodzianie nadal nie wiedzą, jak będą rozliczane zakupy mieszkań czy działek. Czy to oznacza wysiedlenie z dotychczasowego, zalanego lokum? Raczej nie, ale to nie jest jasno powiedziane. I czy kupione za te pieniądze na odbudowę mieszkanie/ działkę będzie można kiedyś sprzedać? I kiedy?
Nie ma też jasności jak rozliczać remonty. Wiadomo, że na wszystko muszą być faktury imienne. A jeśli powodzianin sam prowadzi działalność gospodarczo- remontową? Czy ma sam sobie wystawić rachunek?
- Dużo jest pytań, ale nie ma żadnego adresu, pod którym można je zadać. Ja sama już dwa razy wysyłałam maila do Ministerstwa Spraw Wewnętrznych i Administracji z takimi pytaniami. Nie otrzymałam żadnej odpowiedzi. Pewnie trzeba wysłać pytanie listem poleconym a i tu nie ma jasności do kogo – punktuje p. Ewa.
Tragiczny w skutkach okazuje się brak wsparcia dla wspólnot i spółdzielni mieszkaniowych. Tu zostaje tylko ubezpieczenie komercyjne, ale firmy wypłacają za szkody przysłowiowe grosze. Trzeba się ciągle odwoływać. Rząd w tym nie pomaga, więc pojawiły się prywatne firmy, które oferują podjęcie walki z ubezpieczycielem za 20 proc. prowizji.
Poza tym na odbudowę zniszczonego w powodzi domu potrzeba pozwolenia na budowę. To oznacza zlecenie projektu architektoniczno-budowlanego, ekspertyzę konstruktora, geodety. To wszystko kosztuje.
- Nie wiadomo, czy te wydatki będą rozliczane z tzw. „tuskowego”? Dopełnienie takich formalności to także wyprawa do starostwa powiatowego, czekanie na zgodę. Niby tryb jest przyspieszony – z 30 do 14 dni, ale urząd może w nieskończoność odsyłać wnioski do poprawy. Nie ma u nas w starostwie nikogo, kto zajmowałby się tylko powodzianami. Tu nie widać żadnego wsparcia – opisuje mieszkanka Lądka.
Jej zdaniem w Polsce nie ma wykształconej odpowiedniej kultury politycznej pod hasłem „zachowaj się, jak trzeba” – bez względu o jakiej partii mowa. Brakuje spójnych programów i odgórnej koordynacji, panuje dezintegracja. Widać po prostu, że klasie politycznej na garstce powodzian (w skali całego kraju) nie zależy.
- W wielu z nas trwa w takim stanie zamrożenia. Trwają w uporze, idą przed siebie, bo muszą, ale to marazm. Przy kolejnych kryzysach rząd i politycy zachowują się tak samo, a ludzie dalej sobie radzą sami. Są po prostu zmęczeni i zniechęceni, całą energię przeznaczają na to, żeby sobie ułożyć na powrót życie, a nie wyegzekwować od polityków to, co im się należy. Trudno się dziwić. Ta sytuacja może przerosnąć każdego – ocenia p. Ewa.
Podkreśla przy tym wielką oddolną pomoc, która pewnie przed świętami Bożego Narodzenia będzie wyraźniejsza, ale co potem? Wielu ludzi sobie nie razi z problemem. Mają mieszkania zastępcze, ale w sprawie ich domów nic nie posuwa się do przodu. Inni chodzą do pracy, a szkody naprawiają popołudniami. To wykańcza.
- Przykro to mówić, ale powodzianie wiedzą, że zostali z tym wszystkim sami. Są zdani na siebie. Nie mają złudzeń. Czują wdzięczność wobec wolontariuszy, bo ręka prywatna wciąż wspiera. Pogodzili się jednak z indolencją państwa. Oni ostatecznie sobie poradzą, ale pytanie brzmi: jakim kosztem? – zamyśla się.
Jedna wielka huśtawka
O niewielkich Ołdrzychowicach Kłodzkich w kontekście powodzi mówiło się niewiele. Uwaga medialna, a co za tym idzie i społeczna, skupiła się na Stroniu Śląskim i Lądku Zdroju. Wsie Ziemi Kłodzkiej przez chwilę zostały zapomniane, a wielka woda przepływała tamtędy z równie niszczącą siłą.
Krystyna Karczewska jest osobą samotną i mieszka w Ołdrzychowicach od urodzenia. Jej rodzina wprowadziła się do poniemieckiego domu, przyjeżdżając na Ziemie Zachodnie z Kresów po II wojnie światowej.
- Tutaj osiedli moi dziadkowie. Żyjemy tu z pokolenia na pokolenie. Mimo tej strasznej tragedii nie mam zamiaru się stąd ruszać - oświadcza stanowczo 68-latka.
Przeżyła w tym samym miejscu tzw. Powódź Tysiąclecia w 1997 roku.
- Nie ma porównania. Fala te 27 lat temu była mniejsza i nie płynęła tak długo jak tym razem. To, co działo się we wrześniu 2024, było dla mnie o wiele straszniejsze – przyznaje kobieta.
W Ołdrzychowicach już od soboty zanotowano podtopienia, potem poprzerywało wały i z dwóch stron nadeszła fala. Jedna od rzeki i – paradoksalnie – większa od strony pól. Gdy tama w Stroniu Śląskim pękła, zaczął się prawdziwy dramat.
Pani Krystyna przerażona od razu pobiegła na pierwsze piętro. Nie chciała się jednak ewakuować, choć helikopter wojskowy krążył nad domami i zabierał ludzi. Została ze swoim dobytkiem.
- Bałam się i modliłam. Tych chwil nie da opisać. Najgorzej zrobiło się, gdy nastała ciemność. Słyszałam dźwięki wody uderzającej o budynek i przewracającej płoty. Były takie momenty, że brakowało mi odwagi, by spojrzeć przez okno. Zapaliłam gromnicę. Modlitwa przynosiła spokój ducha i wytrwałość. Pretensje do Pana Boga? Nie, nigdy nie miałam, a wiele już przeszłam. Życie nie jest tylko usłane różami. Cierpienie też się w nie wpisuje. Bardziej dziękuję Bogu, że żyję i że dom się nie zawalił – opowiada z poruszeniem.
Woda wdarła się na parter i sięgnęła ponad 1,5 metra, czyli powyżej połowy okna. Wszystko, co stało na tej wysokości, zostało zniszczone. 68-latka zdecydowała się nie skuwać na razie ścian od wewnątrz, ale robi to już z zewnątrz, bo tam odpada tynk. Z pomocą innych ludzi pozrywała podłogi, ale wstrzymuje się z położeniem nowych. Chce dobrze osuszyć budynek. Wie, czym grozi zbyt szybki remont.
- Muszę przeczekać do wiosny, bo widzę, jak to powoli schnie. Na szczęście mieszkam na pierwszym piętrze i daję sobie radę. Wolontariusze wybiałkowali mi kuchnię na dole, łazienka jest w znośnym stanie, choć wychodzi mi tam woda ze ścian. Po prostu ją wycieram. Zobaczymy, jak długo. Mój brat jako hydraulik już w niej wiele zrobił. A w tamtym roku przeprowadzałam kapitalny remont… - zamyśla się mieszkanka Ołdrzychowic.
Z konieczności wymieniła trzy pary drzwi, a jeszcze co najmniej trzy następne pary są do wymiany. Za meblami nawet się nie rozgląda, bo zainstalowane teraz nasiąknęłyby wilgocią, która panuje w domu. Jeszcze latem kupiła węgiel i opał. Woda wszystko wymieszała z błotem i mułem. Część popłynęła nie wiadomo gdzie.
Jak informuje, w dalszym ciągu „jest na butelkach”. – Mam studnię głębinową i wyszła w niej po powodzi bakteria. Biorę wodę do gotowania z różnych miejsc np. z domu kultury. Do mycia już używam wody ze studni, przestałam się przejmować – wyjaśnia K. Karczewska.
Finansowo nie jest jej łatwo. Rzeczoznawca z ubezpieczenia wycenił szkody dość nisko i pieniędzy nie dostała wystarczająco, a dom był ubezpieczony na 200 tys. zł. Osobno ubzpieczone były pomieszczenia gospodarcze. Rządowe wsparcia na razie otrzymała w formie zaliczki. Ma przyjść kolejna komisja z opieki społecznej i podejmować decyzje.
W przeciwieństwie do systemowej pomocy p. Krystyna otrzymała ogromne wsparcie oddolne. Przyjeżdżali do niej ludzie dosłownie z całej Polski. Z darami, ale przede wszystkim z czasem i własnymi siłami do porządkowania.
- Bez nich nie dałabym rady doprowadzić siebie i gospodarstwa do względnego ładu. Dlatego dziękuję z całego serca im wszystkim. Wielu ludzi dobrej woli z poświęceniem i trudem pomagało mi posprzątać ten ogromny bałagan. To było niezwykle wzruszające. Z niektórymi wolontariuszami nadal utrzymujemy kontakt. Odbyliśmy masę wartościowych rozmów, które koiły moją duszę. Niektórych ludzi nie umiałabym dzisiaj zidentyfikować z powodu przejęcia, jakie mi wtedy towarzyszyło – przyznaje 68-latka.
Przed oczami ma ciągle nastolatków, młodych ludzi m.in. z Wrocławia, którzy przez długie godziny, od rana do wieczora, ciężko pracowali fizycznie w wielkim błocie.
Zawsze mogła też liczyć na swojego proboszcza, który wspierał ją zarówno materialnie jak i duchowo. Ten drugi rodzaj pomocy szczególnie sobie ceni.
- Z jednej strony człowiek może znieść bardzo wiele, ale z drugiej niezwykle trudno mu podnieść się psychicznie. Wydaje mi się, że tak naprawdę my bardziej potrzebujemy wsparcia psychologiczno-duchowego niż materialnego. Nasze rany będą goić się długo – ocenia p. Krystyna.
Choć siebie uważa za kobietę silną psychicznie. Życie nie oszczędzało jej problemów. Chorowała poważnie na nowotwór, potem musiała opiekować się rodzicami i bratem bliźniakiem.
- Przeżywam huśtawki emocjonalne. Pocieszam się, że mam gdzie mieszkać, a są tacy, którym woda zabrała cztery ściany – zawiesza głos emerytka.
Miała okres, że gdy zamykała oczy, widziała powódź. Ale to przeszło. Czasem nie raz wracają różne myśli. Nie ogląda zdjęć, które zrobiła w czasie i po tragedii. Nie chce jeszcze po nie sięgać.
Czego obecnie najbardziej potrzebuje? Zdrowia i wytrwałości. Rzeczy materialne powoli kompletuje. Wiele wcześniejszych sprzętów musiała wyrzucić. Czasem nawet zapomina, że czegoś nie ma i odruchowo chce po to sięgnąć.
- Muszę sobie wszystko sama na nowo w głowie poukładać. Nie korzystam z pomocy psychologa. Nie chcę. Najważniejsze to przetrwać zimę, której się trochę boję. Piec od centralnego ogrzewania został zalany i wywieźliśmy go na złom. W różnych miejscach woda wycieka. Grzeję piecem kaflowym w kuchni – opisuje p. Krystyna.
Huśtawka nastrojów jest nad wyraz widoczna. Przez moment cieszy się z tego, co ma, docenia pomoc wolontariuszy, mówi o swojej sile psychicznej, ale… chwilę później nagle smutnieje i konstatuje:
- Myślę, że to zostanie ze mną do końca życia. Po tamtej powodzi minęło 27 lat, a też ją bardzo dobrze pamiętam.
Tego fundamentu nie podmyło
Ulicę Nadbrzeżną w Stroniu Śląskim pokazywały chyba wszystkie media w czasie powodzi. Tam powódź stała się prawdziwym kataklizmem, a woda niosła samochody i niszczyła domy. Zdjęcia z tamtego miejsca obiegły nie tylko Polskę, ale i świat.
Anna Adamczewska mieszka razem z mężem i 15-letnim synem przy Nadbrzeżnej. Pozostali dwaj synowie są już dorośli i mieszkają osobno. Co więcej, na tej samej ulicy pracuje mąż. Jego miejsca pracy jednak już nie ma – zostało wyburzone z powodu ogromnych szkód. Dom Adamczewskich stoi w ciągu domów jednorodzinnych, ale wymaga kapitalnego remontu.
Woda sięgała tam na wysokość 2,5 metra i doszła o I piętra. A przyszła z dwóch rzek. Budynki zamieniły się w wyspę. Anna z mężem i synem ewakuowali się z ostatnim momencie, gdy woda sięgała powyżej kolan. Sąsiadów zabierał już helikopter wojskowy.
- Musieliśmy wszystko skuć do stanu surowego, do łysego pustaka. Zerwać zupełnie podłogę – opowiada z przejęciem mieszkanka Stronia Śląskiego.
Systemowe wsparcie pieniężne otrzymali, ale jest ono wysoce niewystarczające. Remont wyniesie o wiele więcej. W dodatku Adamczewscy są jednym z wielu indywidualnych przypadków, których specustawa nie obejmuje.
- Myślimy o przebudowie domu ze względu na niefortunną klatkę schodową, ulokowaną na środku. Ze względów bezpieczeństwa chcielibyśmy ją przenieść przy okazji tego gruntownego remontu. Specustawa jednak nie obejmuje szczegółów dotyczących różnych sytuacji życiowych – stwierdza p. Anna.
Stronie ma cały czas nieuregulowaną kwestię kanalizacyjną. Do miasteczka wjechał ciężki sprzęt i wykorzystując pogodę naprawia kanalizację. To jeden wielki plac budowy. Wielu mieszkańców, żeby dotrzeć do swoich domów, musi się przedzierać przez gruzy. Tak jest właśnie u Adamczewskich.
- Sam piec na ekogroszek płukaliśmy 2 dni. Woda nam zabrała całe drzewo i ekogroszek do opalania. Budynek musi być ogrzewany, nie możemy sobie pozwolić, żeby znowu weszła wilgoć. Ściany muszą być suche, szczególnie, że zasysają wodę do góry. Pierwsze piętro było wilgotne – opisuje A. Adamczewska.
Z zawody jest psychoterapeutą i widzi, że w tej tragedii duch i psychika przechodzą proces.
- Bardzo potrzebujemy Bożej obecności. I powódź nas w tym utwierdziła. Nie odwróciła podejścia do życia. Chwyciliśmy się tego, że Pan Bóg z powodzi wyprowadzi najlepsze dobro. Koniec czegoś to początek czegoś nowego. Jest trudno, nie ukrywam, czasem bardzo trudno, ale staramy się nie gasić nadziei. Zaufanie Bogu podnosi nas - przyznaje mieszkanka Stronia.
I apeluje do innych powodzian, by nie zamykali się w swoim cierpieniu.
- Na tym się łapiemy. Jesteśmy poszkodowani, to prawda, ale skupienie się tylko na sobie to pułapka. Nie dostrzegamy drugiego człowieka i nie wchodzimy w nim relacje, co bywa zabójcze. Cierpienie, ból trzeba oddać Bogu. Zauważyliśmy, że serce jest dużo lżejsze i jesteśmy otwarci innych. Jak mówi Pismo Święte, potrzebujmy światłe oczy serca - mówi p. Anna.
Powodzianie walczą z depresją i z wielkimi traumami. Niektórzy szukają pomocy, inni wręcz przeciwnie – duszą to w sobie.
- W naszym przypadku Jezus przemienia ten smutek w radość. Nie chodzi o całkowite odcięcie. Udawanie, że to się stało. Po prostu powódź nie może nam przysłaniać duchowej radości płynącej z Adwentu i Bożego Narodzenia. Chcemy w święta odpocząć i nabrać siły. Nie zmienimy wielu rzeczy, zostawiamy je Bogu. Niesie nas bardzo fakt, że mamy żywą relację z Jezusem i z ludźmi. To nasz fundament. I powódź pokazała, że żadna woda go nie zaleje – uważa 53-latka.