Listopadowa premiera teatru telewizji (dostępna także na tvp.vod) to głęboki ukłon w stronę widzów kochających spektakle kameralne, gdzie słowo i gra aktorska są na pierwszym planie.
Tak, jak to drzewiej bywało – bez prowokacji, ekstrawagancji i pogardy dla tekstu. Co więcej, „Miłość” – bo taki tytuł nosi spektakl – to kolejny dowód na to, że aktorzy są jak wino – im starsi, tym lepsi. Dla Anny Polony był on zwieńczeniem 80. urodzin i 60 lat spędzonych na scenie. W 2019 roku tę historię zobaczyli po raz pierwszy widzowie krakowskiego Teatru im. J. Słowackiego, teraz mamy niewątpliwą przyjemność zobaczyć jej telewizyjną wersję. Trudno oprzeć się wrażeniu, że ani kino, ani telewizja dotąd nie wykorzystały niepowtarzalnego talentu i osobistego uroku Anny Polony. Tutaj fenomenalnie gra ona niewidomą pianistkę, która straciła wzrok w wieku 14 lat i dopiero w jesieni życia spotyka prawdziwą miłość, ekscentrycznego kloszarda. W tej roli reżyser – Błażej Peszek – obsadził swego ojca Jana, aktora kompletnego i spełnionego, bo w odróżnieniu od swej scenicznej partnerki, Peszek ma szczęście do X muzy i za sobą cały szereg wspaniałych ról filmowych.
Opowieść o uczuciu, które przychodzi nieoczekiwanie i przyciąga do siebie dwoje życiowych rozbitków, pełna jest poezji i skłania do refleksji nad naturą miłości. Nie przelotnego zauroczenia czy burzy zmysłów, ale całkowitego oddania się drugiemu człowiekowi. Ona zaprasza bezdomnego fotografa do swego domu, a potem swojego życia, on odwzajemnia się czułością i oddaniem. Widzi w niej kobiecość, której czas się nie ima. Ona to nie tylko czuje, ale widzi. Stopniowo odzyskuje wzrok, który straciła na skutek traumatycznego doświadczenia. Życie w mroku, bez miłości, to zarazem jej los, jak i metafora. Podobnie jest z jego bezdomnością. Bo dom to nie tyle adres, co obecność kogoś bliskiego. Miłość jest więc spełnieniem nie w jednym, ale w wielu wymiarach.
Być może, oglądając teatr telewizji, swoiste déjà vu odczują miłośnicy prozy Williama Whartona (a jest ich w Polsce wielu). Nieprzypadkowo, bo on i ona to bohaterowie powieści „Spóźnieni kochankowie”, zresztą pod takim właśnie tytułem spektakl miał swoją premierę pięć lat temu. Wraz z odniesieniem do Whartona warto zapytać, dlaczego dziś nazwiska pisarza nie ma w napisach końcowych, za to jako autor scenariusza pojawia się Beniamin Bukowski. Być może takie są standardy współczesnego dramatopisarstwa, którego Bukowski jest dziś w Polsce prawdziwą, wielokrotnie nagradzaną gwiazdą.