Hiobowe doświadczenie skrzywdzonych w Kościele. Dlaczego wciąż są osamotnieni?

O żalu i złości do Boga, trudnej drodze powrotu do domu i doświadczeniu samotności skrzywdzonych w Kościele rozmawiamy w 10. odcinku cyklu „Kościół ostatnich ławek”. – Świadectwo osób skrzywdzonych jest jak snop światła rzucany na nierozpoznane, pomijane albo świadomie nieeksplorowane obszary zarówno ludzkiej duchowości, jak i instytucjonalnych zakamarków – mówi dominikanin o. Tomasz Franc, psycholog i terapeuta.

Magdalena Dobrzyniak: Skrzywdzonych w Kościele spotykamy nie tylko w ostatniej ławce. Są w każdym miejscu, również po drugiej stronie ołtarza. Dlaczego więc ostatnia ławka?

o. Tomasz Franc OP: Krzywda, której doświadcza osoba skrzywdzona, sprawia nierzadko, że ona może sama siebie umiejscawiać – mentalnie, duchowo – w ostatniej ławce. Doświadczenie krzywdy jest tak dominującym doznaniem bólu, że nie sposób być wtedy blisko zarówno w więzi z Bogiem, jak i z Kościołem, przede wszystkim tym widzialnym, instytucjonalnym. Jest to też czasem krzyk protestu, złości i bólu. Aby go ukoić czy wyrazić swój słuszny sprzeciw, osoba skrzywdzona wybiera ostatnią ławkę, dystansując się od Kościoła, przede wszystkim tego postrzeganego przez pryzmat klerykalny. To jest osobista decyzja tych osób. Krzywda sprawiła, że poczuły się uprzedmiotowione nie tylko przez sprawcę, ale i przez wspólnotę. Osobista decyzja przywraca im podmiotowość, której nikt nie jest w stanie odebrać drugiemu człowiekowi, o ile on sam z niej nie zrezygnuje. To bardzo ważny akt, bo im młodsza osoba zostaje wykorzystana, tym dotkliwiej w konsekwencji doświadcza zawłaszczenia swojej podmiotowości przez sprawcę. Skrzywdzeni mają pełne prawo szukać miejsca we wspólnocie tam, gdzie pragną je odnaleźć. Może w samotności, w przeżywaniu cierpienia, stawiając czoła doświadczeniu wykluczenia i wciąż jeszcze nieprzepracowanego instytucjonalnego oporu przed uznaniem krzywd, które zostały im zadane. Albo po prostu w swojej mozolnej, pokonywanej we własnym rytmie, drodze dojrzałości osobowej, która prowadzi przez przepracowywanie własnej rany, ale także drodze dojrzałości wiary, którą na nowo odkrywają.

ZOBACZ wszystkie odcinki naszego cyklu

Trudno się z tym nie zgodzić, ja jednak odnoszę wrażenie, że to nie tylko w wyniku osobistej decyzji osoby skrzywdzone siadają w ostatniej ławce. Myślę, że pomimo oswojenia tematu w Kościele one wciąż muszą się tego własnego miejsca domagać, bo mur obojętności kruszeje bardzo powoli, a wspólnota nierzadko najchętniej wypchnęłaby je do ostatnich miejsc.

Osoby skrzywdzone niestety często spotykają się z obojętnością, co jest tym bardziej dla nich bolesne. Aby ich osobista decyzja uczestnictwa we wspólnocie była wzmocniona, musi być przyjęta z otwartością. Obojętność bierze się z braku szczerego rachunku sumienia w stosunku do własnego grzechu, osobistego, ale też grzechu Kościoła, szczególnie wtedy, gdy zaniedbywane są sprawy osób skrzywdzonych. Jej źródłem jest także fałszywa wizja kapłaństwa, zideologizowana, zrównująca kapłana z doskonałością i świętością samego Chrystusa. Tak jest, ale wyłącznie w czasie liturgicznego aktu, bardzo ściśle związanego z sakramentem, który poprzez osobę kapłana sprawuje Chrystus. Kapłan jest jednak przede wszystkim Iksińskim, Kowalskim czy Nowakiem, który często ma swoje własne złe intencje i grzeszne czyny. Jeśli instytucja tego nie zauważa, to w konsekwencji wzmacnia opór przed uznaniem jego odpowiedzialności. Poza tym przyznanie osobom skrzywdzonym prawa do zabierania czynnego głosu w sprawach Kościoła wiązałoby się z reformą, dokonaniem poważnej pracy na temat własnej postawy wobec niego, na temat miejsca człowieka w Kościele. To wciąż jest zadanie do przepracowania. Papież Franciszek mówi w tym kontekście o konieczności zmierzenia się z kulturą klerykalną.

Sami skrzywdzeni często podkreślają, że nie zranił ich Kościół, tylko konkretna osoba w Kościele. A jednak nie jest tak do końca, bo po tej bezpośrednio doznanej krzywdzie następuje zwykle ciąg zdarzeń, które są dla nich źródłem kolejnych cierpień.

To prawda. Z jednej strony sprawcą przemocy jest konkretna osoba i na pewno łatwiej jest „uporać się” z krzywdą – mówię w cudzysłowie, bo praca ze zranieniami jest długoterminowa – przeciwstawiając się temu bezpośredniemu sprawcy, ale on zanurzony jest przecież we wspólnocie. W tej samej wspólnocie, w której również jest obecna osoba, którą skrzywdził. Ta wspólnota niestety, jak uczy doświadczenie, często kolaboruje ze sprawcą, nie uznaje krzywdy zranionej osoby, nie jest wrażliwa na sygnały, które mogą świadczyć o tym, że ktoś przekracza granice drugiej osoby. W takim kontekście osoba skrzywdzona doznaje kolejnych zranień, do których dokładają się następne, gdy dochodzi do zgłoszenia. Jak zachowują się przyjmujący zgłoszenie przedstawiciele instytucji Kościoła? W jaki sposób traktują osobę skrzywdzoną? To są zachowania i sytuacje, które mogą dokrzywdzać cierpiącego człowieka. Niestety krzywda może być tak wielka, że często wiąże się z poczuciem zranienia i osamotnienia we wspólnocie sakramentalnej Kościoła, pośród braci i sióstr, którzy sami w swoim życiu nigdy nie doświadczyli krzywdy i często dają posłuch lekceważącym tezom o zmistyfikowanych gazetowych pogłoskach albo o wrogach atakujących w ten sposób Kościół. Opinia publiczna w Kościele często nie jest jeszcze – i myślę, że to jest też odpowiedzialność instytucji – uwrażliwiona na przyjmowanie osób skrzywdzonych. Traumatyczną konsekwencją krzywdy jest jednak złość nie tylko na sprawcę, ale i na Boga. To jest najtrudniejsze do zrozumienia przez osobę, która nie ma takiego doświadczenia. W procesie leczenia jest to doświadczenie Hiobowe – opuszczenia, osamotnienia, niezrozumienia, słusznego żalu wobec Boga i słusznej pretensji do tego, o którym mówimy „ojciec”; że ktoś, kto miał być duchowym ojcem, dopuścił się wobec mnie krzywdy.

W świadectwach osób skrzywdzonych, bez względu na to, czy to jest wyznanie pełne złości na Kościół, czy jest to postawa domagająca się wysłuchania, czy – wreszcie – spotkanie na modlitwie, bez względu na to wszystko uderzająca jest wiara tych ludzi. Wielu z nich było zaangażowanych w życie Kościoła i to właśnie w tej przestrzeni zaangażowania zostali skrzywdzeni. A jednak wciąż dopominają się o swoją wiarę. Czy to nie zdumiewające?

Dopominają się o wiarę, to znaczy próbują odnaleźć swoje duchowe miejsce w Kościele i we wspólnocie. Nie możemy jednak zapominać o tych, których, jak sądzę, jest większość, to znaczy o ludziach, którzy nie chcą mieć z Kościołem nic wspólnego, bo kojarzy im się z krzywdą, jakiej tu doznali. Ich odejście jest zrozumiałe. Ci jednak, którzy zostają, ci, którym udaje się powrócić – a jest to niełatwy proces – rzeczywiście dają świadectwo wiary żywej. Na nowo odkrywają osobistą więź z Chrystusem i Jego Kościołem, którego są członkami, tak jak i każdy świecki, duchowny, biskup, papież. Dziś widzimy skrzywdzonych, którzy czują się pełnoprawnymi członkami Kościoła, głoszą rekolekcje, nauki i konferencje osobom duchownym czy świeckim, dzieląc się nie tylko doświadczeniem krzywdy, ale również doświadczeniem wiary. To jest bardzo poruszające. Nie chodzi tu w ogóle o promowanie tożsamości nadbudowanej na krzywdzie, bo takie spojrzenie na osoby skrzywdzone znów je uprzedmiotawia. Jeśli prowadzą rekolekcje, to tylko dlatego, że doświadczyły osobistej więzi z Chrystusem, w której zmierzyły się z krzywdą doznaną we wspólnocie Kościoła. Dzięki temu mogą inaczej spojrzeć na całe swoje życie, przekraczając doświadczenie krzywdy, patrząc na nią również z perspektywy zbawienia, z perspektywy wspólnoty. To nie ma nic wspólnego z budowaniem tożsamości na krzywdzie. To jest budowanie tożsamości na więzi z Chrystusem i jej leczenie w bliskości z Nim i w swoim Kościele.

Zadam teraz pytanie z gruntu oczywiste, ale ono musi wybrzmieć w kontekście tego, co mówiłeś na temat oskarżeń o budowanie tożsamości na krzywdzie, o promowanie się przez krzywdę, o załatwianie swoich interesów. Do czego mają prawo skrzywdzeni w Kościele?

Do wszystkiego. Myślenie o tym, do czego mają prawo osoby skrzywdzone, jest myśleniem z pozycji kogoś, kto to prawo posiada i daje sobie przywilej udzielania go innym. To jest po prostu myślenie klerykalne. Osoby skrzywdzone mają prawo do wszystkiego, do pełni środków zbawczych, które są w Kościele. Mają też prawo do tego, by z pewnością mówić o tym, co jest ważne w kontekście naprawy w Kościele, bo niestety doświadczyły na sobie tego, co instytucjonalnie i organizacyjnie je skrzywdziło. Mogą więc zabierać zdecydowany głos na temat naprawy Kościoła. Tak zresztą się dzieje i w Watykanie, i w różnych środowiskach współpracujących z osobami skrzywdzonymi, by wspólnotowo spojrzeć na Kościół, uwzględniając ich perspektywę. Myślę o jeszcze jednej ważnej rzeczy, o której wciąż mało się mówi. Otóż osoby skrzywdzone mają prawo do tego, żeby mówić w imieniu innych skrzywdzonych, których głos nie jest jeszcze słyszany. One są krzywdzone nie tylko przez duchownych, ale też przez siostry i braci wierzących – w domach, w szkołach, w miejscach pracy. Kościół nie może skupiać swojego spojrzenia tylko na tym, co dzieje się instytucjonalnie. Potrzebny jest głośny i wyraźny sprzeciw wobec przemocy seksualnej czy nadużyciom władzy w rodzinach i w relacjach pracowniczych. Istnieją zresztą inicjatywy i programy profilaktyczne, którymi Kościół się dzieli z różnymi środowiskami, wystarczy przywołać przykład Centrum Ochrony Dziecka przy Uniwersytecie Ignatianum w Krakowie.  

Myślę o tym, że mamy odważne, dzielne osoby skrzywdzone, które stały się rzecznikami dla innych i zabierają głos w imieniu tych, którzy z różnych powodów milczą o swojej krzywdzie. Są też tacy, którzy korzystają z różnych form pomocy, biorą udział w spotkaniach grup wsparcia, gdzie mogą się dzielić swoim bólem i swoją drogą wiary. A co z tymi, obok których być może stoimy w kościele na niedzielnej Mszy i nie mamy pojęcia o tym, że noszą w sobie takie rany? Jak budować wrażliwość we wspólnocie, by te anonimowe osoby nie czuły się samotne?

Wyobrażam sobie, jak ogromny musi być ból osamotnienia i cierpienie osób, które doznały krzywdy nie ze strony duchownego, ale, załóżmy, wewnątrz własnej rodziny, i słyszą o tym, jak Kościół świadomie przepracowuje krzywdy, które zostały w nim popełnione. Co można zrobić? Myślę, że poszerzać dostępność delegatów do spraw ochrony dzieci i młodzieży dla wszystkich skrzywdzonych, także tych spoza duszpasterskiego kontekstu. Wiem, że to jest bardzo optymistyczne spojrzenie.

A nawet idealistyczne.

Myślę jednak, że to jest ważne, by mówić wprost, że zgorszenie krzywdy jest też herezją wiary, to znaczy, że prawdziwie wierząca osoba nie może być krzywdzicielem, nie może sprzyjać pojawianiu się krzywdy. Wierząca osoba nie może zamykać oczu na przemoc. Ten przekaz musi wybrzmieć mocno, by osoby, które gdzieś tam są schowane w sieni kościoła, już nawet nie w ostatniej ławce, mogły podnieść głowę i zacząć szukać pomocy w ramach instytucji Kościoła. Dobrym rozwiązaniem byłyby przykościelne poradnie czy punkty pomocy, ale równie ważna jest praca nad zmianą mentalną, bo to przecież my, chrześcijanie, tworzymy ośrodki interwencji kryzysowej, poradnie zdrowia psychicznego, jesteśmy pedagogami w szkołach czy nauczycielami, To my tworzymy tkankę społeczną i uwrażliwienie na krzywdę osób zranionych nie tylko w obszarze kościelnym powinno być naszym długofalowym celem. Nie możemy mówić, że tym zajmuje się Kościół, a za tamto odpowiedzialne jest państwo. To są ważne rozróżnienia, pomagające mobilizować się do pracy, ale musimy uświadomić sobie, że my, chrześcijanie, jesteśmy wszędzie. Jeśli mamy być solą ziemi, to musimy wziąć odpowiedzialność za to, żeby ta sól nie wietrzała w tych różnych miejscach, które są już poza zakrystią, poza wspólnotą zgromadzoną w kościelnym budynku.

Dobrze, że zwracasz na to uwagę, bo tu i ówdzie podnoszą się zarzuty, że Kościół z tematem przemocy – jako zjawiskiem społecznym, nie tylko pojawiającym się w kontekście kościelnym – nie potrafi się skonfrontować dostatecznie. Też tak uważasz?

Częściowo. Jesteśmy w procesie zmiany, która zmierza w dobrym kierunku, ale twoje pytanie dotyczy również tego, że przemoc nie jest związana tylko ze sferą seksualną i nie dochodzi do niej tylko wobec osób małoletnich. W Kościele mówi się coraz więcej o przemocy, której doświadczają osoby dorosłe, o dorosłych bezbronnych, wobec których stosowana jest przemoc jako manifestacja triumfu władzy, za którą stoi wykorzystanie zależności duchowej, spowiedniczej, kierowniczej, wspólnotowej. Sprawca tak rozumianej przemocy wcale nie musi czerpać wymiernych zysków, krzywdzić w sferze seksualnej. On w sposób nieuprawniony czerpie inne zyski: emocjonalne czy ekonomiczne.

Piszemy o tym w książce „Bezbronni dorośli w Kościele. Dlaczego nie potrafimy przeciwstawić się krzywdzie”. Myślę, że możemy ją polecić naszym czytelnikom, bo z pewnością nie uda nam się w tej rozmowie pogłębić tego tematu.

To jest obszar, który wciąż nie jest dostatecznie zgłębiony, ale sprawa jest niezmiernie istotna. Po pierwszym kroku uważnego spojrzenia na krzywdę małoletnich i osób dorosłych, które zostały skrzywdzone w dzieciństwie i dziś próbują to doświadczenie przepracować, kolejnym ważnym etapem jest wychylenie w kierunku osób dorosłych bezbronnych, czyli takich, które z różnych powodów – nie tylko z powodu ułomności fizycznej czy psychicznej, emocjonalnej, ale i z powodu zależności od autorytetu władzy w Kościele, autorytetu duchownego – doznały krzywdy. To ogromnie ważne dla poprawy bezpieczeństwa i przejrzystości w naszej wspólnocie Kościoła. 

Wiem, że wciąż to powtarzam, ale nie chodzi też tylko o instytucjonalne kroki, ale o spotkanie między człowiekiem a człowiekiem, o naszą wrażliwość. Po rekolekcjach, które głosiły duchownym osoby skrzywdzone, jeden z prowadzących, Robert Fidura, napisał, że jechał tam „z nadzieją, że się nie pozabijamy, a w najlepszym wypadku zaczniemy się poznawać”. A co się wydarzyło? Pisze Robert Fidura: „Obie strony zobaczyły ludzi z ich radościami i ranami, normalnych, a jednocześnie poobijanych przez system. Tak, spotkałem tam braci”.

To bardzo poruszające, piękne świadectwo doświadczenia braterstwa we wspólnocie Kościoła. Czy to nie jest doświadczenie świeżości pierwszych chrześcijan, wspólnoty, która nie jest spetryfikowana klerykalizmem, wspólnoty, która jest złożona z grzeszników, wspólnoty, która jest wrażliwa na krzywdy – i te wyrządzone przez siebie, i te, gdzie może pomóc w opatrywaniu ran? Słyszę w tym wyznaniu Roberta Fidury głębokie przeżycie takiej wspólnoty. To najlepsze potwierdzenie tego, o czym mówimy – nie chodzi tylko o zmianę instytucjonalną, organizacyjną, ale mentalną w spojrzeniu na siebie nawzajem. Trzeba zacząć od własnego spojrzenia. Niektórzy mówią: „Nie znam nikogo, kto został skrzywdzony, ta sprawa mnie nie dotyczy”. Nieprawda. Ta sprawa dotyczy nas wszystkich, nikt nie może zwolnić się z troski o jakość swojego myślenia o wspólnocie, swojego zaangażowania i uważnej wrażliwości na innych. Mówienie o tym, że nie znam żadnej osoby skrzywdzonej, jest grzechem ignorancji. Ci ludzie żyją wśród nas. Ta sytuacja dotyczy wszystkich.

Są też tacy, którzy próbują ją marginalizować. Uważają, że nie trzeba się nią zajmować, bo dotyczy nikłego procenta ogółu.

Trzeba poszerzać swoją wiedzę, żeby – powtórzę – nie popaść w grzech ignorancji. Tutaj warto polecić serię rozmów „Odbudujmy dom”, realizowanych przez portal dominikanie.pl i Fundację Świętego Józefa KEP. Eksperci różnych specjalności, świeccy przede wszystkim, mówią o perspektywie osób skrzywdzonych małoletnich, ale też o kulturze wrażliwości na krzywdę osób dorosłych bezbronnych. To jest bardzo ważne rozróżnienie. Myślę, że ów cykl profilaktyczny tę różnicę pokazuje. Pokazuje, co powinno się zmienić w naszej mentalności, byśmy przeszli od definicji „bezbronny dorosły” do określenia „dorosły bezbronny”.

I to nie jest tylko zmiana kolejności słów w tej frazie.

Tak, bo bezbronny dorosły to osoba, która z różnych powodów – własnych deficytów, sytuacji kryzysowej, w jakiej się znalazła – doznaje krzywdy wykorzystania przez sprawcę autorytetu Kościoła. Dorosły bezbronny natomiast to każda osoba dorosła, bez osobowościowych deficytów, która oddaje swoje dorosłe, wrażliwe kompetencje tylko dlatego, że ufa osobie, od której jest zależna – przewodnikowi duchowemu, kapłanowi, świeckiemu liderowi wspólnoty. Szuka jakiegoś oparcia, szuka rozwoju na swojej drodze wiary. Najczęściej na tej drodze spotyka zdrowe osoby, bywa jednak niestety i tak, że stanie na niej krzywdziciel. To przedefiniowanie – „bezbronny dorosły” na „dorosły bezbronny” – zaproponowała Krystyna Dudzis, psychoterapeutka i seksuolożka z Gdańska, która zwróciła uwagę na to, żeby nie pomniejszać osób dorosłych w Kościele, ale pokazać jednocześnie, że choć są dojrzałe i zintegrowane, mogą być bezbronne tylko dlatego, że z dobrej woli zaufały niewłaściwej osobie w roli autorytetu.

Czy wspólnota jest niezbędna do tego, żeby skrzywdzeni w Kościele doświadczyli uleczenia swoich ran?

Wspólnota Kościoła jest naturalnym środowiskiem leczenia tych ran, bo rana osoby skrzywdzonej w Kościele jest raną wielopłaszczyznową, dotyczy nie tylko psychiki, emocji, ale także ducha. Zniszczony został obraz Boga, do którego zwracamy się „Ojcze”, wobec którego mamy dziecięce pragnienia związane z zaufaniem, z opieką, z troską, z nadzieją pokładaną w Jego ojcowskiej miłości, a sprawca je wykorzystał, skupiając te wartości na sobie. Wspólnota może więc pomóc odzyskać prawdziwy obraz Boga, który skrzywdzony odnawia w sobie przez proces terapii „duchowej”, znajdując wsparcie modlitewne i wspólnotowe w towarzyszących mu siostrach i braciach. Uważam, że leczenie rany osoby skrzywdzonej w Kościele poza Kościołem w pewnym sensie nie do końca będzie pełne. Nie mam tu na myśli widzialnych wymiarów Kościoła, bo osoba skrzywdzona ma pełne prawo szukać pomocy specjalistów również spoza kręgu katolickiego. Tutaj chodzi bardziej o powrót do domu, o odbudowanie domu w swoim wnętrzu. Wspólnota otwarta jako dom jest niezbędna do tego, żeby ten powrót mógł się dokonać.

Odwróćmy więc teraz pytanie. Czy my, wspólnota Kościoła, potrzebujemy świadectwa osób skrzywdzonych?

Potrzebujemy tego świadectwa, bo jest to świadectwo o prawdzie wspólnoty, w której jesteśmy. Ta wspólnota jest wspólnotą grzeszną, w której niestety – oby było takich sytuacji jak najmniej – dochodzi do wynaturzeń, kiedy ktoś wyrzeka się bycia dzieckiem Boga i staje się zwiastunem zniszczenia, które pochodzi od Złego. Świadectwo osób skrzywdzonych jest jak snop światła rzucany na nierozpoznane, pomijane albo świadomie nieeksplorowane obszary zarówno ludzkiej duchowości, jak i instytucjonalnych zakamarków. One powinny ulec zmianie po to, żeby ten Kościół. który wciąż jest w drodze, oczyszczał się, umacniał i stawał się coraz bardziej bezpieczną wspólnotą.

ZOBACZ wszystkie odcinki naszego cyklu


Jeśli czujesz się zagubiony, próbujesz odnaleźć swoje miejsce w Kościele i chcesz się podzielić swoim doświadczeniem lub zadać pytanie naszemu rozmówcy, napisz: magdalena.dobrzyniak@gosc.pl.

« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..

Magdalena  Dobrzyniak Magdalena Dobrzyniak Dziennikarka, redaktor portalu „Gościa Niedzielnego”. Absolwentka teatrologii na Uniwersytecie Jagiellońskim i podyplomowych studiów edytorskich na Uniwersytecie Pedagogicznym w Krakowie. W mediach katolickich pracuje od 1997 roku. Wykładała dziennikarstwo na Uniwersytecie Papieskim Jana Pawła II w Krakowie. Autorka książek „Nie mój Kościół” (z bp. Damianem Muskusem OFM) oraz „Bezbronni dorośli w Kościele” (z o. Tomaszem Francem OP).