„Media społecznościowe niosą śmierć” – pisze w swoim felietonie Marcin Kędzierski. Ja wielokrotnie doświadczyłam czegoś dokładnie przeciwnego.
29.10.2024 15:50 GOSC.PL
Ogromną niezgodę wzbudził we mnie tekst naszego felietonisty, Marcina Kędzierskiego „Media społecznościowe niosą śmierć”. Ceniony przeze mnie autor tym razem w mocnych słowach oskarża social media o niszczenie więzi społecznych, kończąc słowami, że „tylko powrót do prawdziwych, niewirtualnych relacji może nas uratować przed śmiercią za życia”. W pełni zdaję sobie sprawę z zagrożeń płynących ze świata wirtualnego, uważam jednak, że w tym tekście Marcin pozwolił sobie na zbyt daleko idące uogólnienie.
Wojtuś w niedzielę świętował swój roczek. Jest pyzatym, bystrym maluchem, któremu uśmiech nie schodzi z twarzy. Biega radośnie po całym domu, wyszczerzając pierwsze ząbki i szukając okazji do psot.
Wojtuś to mój chrześniak. Pierwszy – jako jedynaczka nie miałam wcześniej okazji zostać mamą chrzestną, więc tym większa jest moja radość. Skąd ten brzdąc wziął się w moim życiu? Żartuję czasem, że ściągnęłam go z internetu. Irenkę i Maćka, czyli rodziców Wojtka, poznałam na portalu społecznościowym X (wtedy jeszcze Twitter). Przypadkiem trafiłam na wpis Irenki, która prosiła o modlitwę za Anielkę, swoją nienarodzoną córeczkę, która miała przyjść na świat z wadą letalną. Irenka i Maciek marzyli, aby córka urodziła się żywa, by zdążyli ją ochrzcić i przywitać na świecie. Na portalu ruszył modlitewny szturm, dziesiątki osób zapewniały o swojej pamięci. „Wymodliliście nam ją. Anielka ma trzy dni. Jest cicha, mruczy, jak jej śpiewam. Będzie odchodzić w domu. Przerasta mnie to szczęście i nie zapomnę Wam nigdy, że o nią walczyliście. Niech się Wam po stokroć zwróci to dobro. Aniela Maria – Wasza córka chrzestna” – napisała Irenka kilka dni później. Anielka odeszła po tygodniu, otoczona rodziną i modlitwą internetowej społeczności.
Od tamtych wpisów zaczęła się moja z Irenką i Maćkiem znajomość. Komentowałam ich wpisy, potem zaczęliśmy wysyłać do siebie wiadomości, budowała się coraz większa bliskość, w końcu mimo odległości udało się zorganizować pierwsze spotkanie na żywo. Kiedy po raz pierwszy przyjechałam do ich domu, po kwadransie czułam się częścią rodziny. Kilka tygodni później zaproponowali, żebym została chrzestną ich piątego dziecka. Znajomość, rozpoczęta w sieci, przeniosła się do jak najbardziej realnego świata.
Nie wiem, na jakiej podstawie Marcin uważa, że wirtualne relacje nie są „prawdziwe”. Piszę to jako osoba, która jest otoczona bliskimi ludźmi. Nigdy nie miałam trudności w nawiązywaniu relacji społecznych, a także – co ważne! – w ich utrzymywaniu. Moja najdłuższa, nieprzerwana przyjaźń zbliża się do ćwierćwiecza. Nie brakuje mi relacji koleżeńskich i przyjacielskich, bardzo cenię sobie spotkania przy kubku gorącej herbaty. Mam także wspomniane przez Marcina „doświadczenie wspólnoty” – jestem aktywnym członkiem wspólnoty modlitewnej, co łączy się z byciem w bliskich relacjach. W formule Przymierza, którą co roku powtarzamy, padają słowa: „Zawieram przymierze z moimi braćmi i siostrami”. Kiedy przeprowadzałam się do nowego mieszkania, sąsiedzi byli zdumieni rzeszą osób, która pojawiała się, żeby pomóc. „To moja wspólnota” – tłumaczyłam z dumą.
Ale jest jeszcze coś więcej. Relacje, których przestrzenią jest internet, są również ważną częścią mojego życia. I nie tylko mojego! Dzięki mediom społecznościowym poznałam masę fantastycznych osób, które chętnie spędzają tam czas. Są introwertycy, którym ekran daje poczucie bezpieczeństwa i łatwiej im się otworzyć. Są ekstrawertycy, którzy potrzebują wielu różnorodnych relacji. Są osoby żyjące w licznych rodzinach, które potrzebują chwili na kontakt z ludźmi spoza swojej „wioski”. Są w końcu osoby samotne, zamknięte w domu z powodu choroby czy niepełnosprawności, dla których internet jest jedyną szansą utrzymywania relacji z innymi ludźmi.
„Co gorsza, »relacje« w social mediach są prostsze, bo nie wymagają naszego wysiłku. Są lekkie, łatwe i przyjemne” – pisze Marcin. Znów nie wiem, na jakiej podstawie wysnuł taki wniosek. Wielokrotnie byłam świadkiem sytuacji, w których ludzie dzielili się w mediach społecznościowych trudnymi, bolesnymi sytuacjami ze swojego życia i otrzymywali wsparcie. Począwszy od ciepłych słów i odrobiny uwagi, po konkretne wskazówki, kontakty do specjalistów czy inne formy pomocy. Samej zdarzyło mi się wzywać służby do znanego mi wówczas tylko z sieci człowieka, którego wpisy sugerowały, że może chcieć odebrać sobie życie.
Wydaje mi się, że kluczowym zdaniem, które tłumaczy spojrzenie autora, jest dalszy ciąg wspomnianego zdania: „Ale co najważniejsze – są wirtualne, a zatem nierzeczywiste. Możliwe nawet, że relacja ze zmarłymi jest bardziej realna niż z internetowym avatarem”. Problem pojawia się, jeśli żyjemy w przekonaniu, że po drugiej stronie ekranu znajduje się „avatar” – nieistniejąca postać, wypadkowa algorytmów albo botów. Oczywiście, sieć jest pełna i takich tworów. Ale w mediach społecznościowych piszą ludzie. Prawdziwi – ze swoimi pragnieniami i marzeniami, mocnymi stronami i wadami, ludzie z potencjałem i ograniczeniami, z konkretną historią życia i realnym „tu i teraz”. I to ludzie nawiązują ze sobą relacje. Dzielą się przemyśleniami, wspierają, piszą o głupotach i poważnych sprawach. Oczywiście, może to mieć swoje złe strony – jeśli ktoś zamiast spędzać czas z rodziną, siedzi godzinami z nosem w telefonie i woli rozmawiać z ludźmi, którzy są daleko, ignorując tych, którzy są tuż obok, na pewno powinien przemyśleć swoje priorytety. Ale twierdzenie, że „dziś za sprawą mediów społecznościowych sami pchamy się w otchłań samotności”, jest stanowczo zbyt surową oceną.
Kilka miesięcy temu niespodziewanie dostałam wiadomość: „Potrzebuję spowiednika”. Wiedziałam o nim niewiele. Że ma na imię Grzegorz, choć w internecie występował pod pseudonimem Gandalf Krzykliwy. Że ma gwałtowny charakter, ale bardzo dobre serce. Że choruje, bierze leki, jego ciało powoli odmawia posłuszeństwa. I że jest buddystą. W tamtym momencie dowiedziałam się, że chce wrócić do Kościoła. Udało mi się skontaktować go z księdzem – a jakże, znanym mi tylko z sieci. Spotkanie i spowiedź były jednak całkiem realne. Nawrócenie Grzesia, potem jego żony i teściowej. Kilka tygodni później Grześ zmarł. Przed śmiercią powiedział, że „historia, która kończy się w ramionach Jezusa, nie mogła być złą historią”. Czy Pan Bóg znalazłby drogę do serca Grzegorza, gdyby nie istniały media społecznościowe? Zapewne tak. Ale z jakiegoś powodu posłużył się właśnie nimi – nie pierwszy raz. Wielokrotnie pośredniczyłam przy sytuacjach, kiedy nieznani mi ludzie po latach przystępowali spowiedzi, szukając najpierw wsparcia i kontaktu do życzliwego kapłana w wysyłanych do mnie prywatnych wiadomościach. Bo w sieci są ludzie, nie awatary.
Potwierdza to papież Franciszek, który swoje Orędzie na Dzień Środków Społecznego Przekazu w 2019 roku poświęcił mediom społecznościowym. W liście, zatytułowanym „Od wirtualnych wspólnot społecznościowych do wspólnot ludzkich”, wymienia zagrożenia płynące z obecności w sieci, aby dalej skupić się na płynących z niej pozytywach. „Obraz ciała i członków przypomina nam, że korzystanie z sieci społecznościowej dopełnia spotkania osobowego, które przeżywa się poprzez ciało, serce, oczy, spojrzenie, oddech drugiego. Jeśli sieć jest używana jako przedłużenie lub jako oczekiwanie na to spotkanie, to wówczas nie zdradza siebie i pozostaje bogactwem dla komunii. Jeśli rodzina korzysta z sieci, aby być bardziej powiązana ze sobą, aby następnie spotkać się przy stole i spojrzeć sobie w oczy, to jest to bogactwo. Jeśli wspólnota kościelna koordynuje swoją działalność poprzez sieć, a następnie wspólnie sprawuje Eucharystię, to jest ona bogactwem. Jeśli sieć jest szansą, by przybliżyć mnie do dziejów i doświadczeń piękna lub cierpienia fizycznie dalekich ode mnie, do wspólnej modlitwy i szukania dobra w ponownym odkryciu tego, co nas łączy, to jest to bogactwo. W ten sposób możemy przejść od diagnozy do terapii: otwierając drogę do dialogu, spotkania, uśmiechu, wyrazów czułości... To jest sieć, której chcemy. Sieć, która nie jest stworzona, by pochwycić w pułapkę, ale aby wyzwalać, aby strzec wspólnoty wolnych osób” – pisze papież.
„W internecie nie spotkasz Boga, ale znajdziesz ludzi, którzy Cię do Niego zaprowadzą” – głosi znane hasło. Jeśli otwierając Facebooka, X, Instagrama czy TikToka, będziemy pamiętać, że po drugiej stronie ekranu znajdują się ludzie, nie wpadniemy w otchłań samotności.
PxhereAgnieszka Huf Dziennikarka, redaktor portalu „Gościa Niedzielnego”. Z wykształcenia pedagog i psycholog, przez kilka lat pracowała w placówkach medycznych i oświatowych dla dzieci. Absolwentka Akademii Dziennikarstwa na PWTW w Warszawie. Autorka książki „Zawsze myśl o niebie: historia Hanika – ks. Jana Machy (1914-1942)”.