Broń masowego rażenia

Kto powinien decydować, jakie treści mogą się pojawić w debacie, a jakie powinny zostać z niej wykluczone?

W przyszłą niedzielę jak co roku Instytut Statystyki Kościoła Katolickiego przystąpi do liczenia wiernych uczęszczających na niedzielną Mszę Świętą. To zwykle okazja, żeby rozmawiać o trendach sekularyzacyjnych, bo statystyki opisujące udział w praktykach religijnych dość regularnie w ostatnich latach spadają. Jednocześnie każdorazowo taka dyskusja stanowi doskonały asumpt do rozmowy o modelu chrześcijaństwa. W praktyce sprowadza się ona do pytania, czy to dobrze, że spada, bo znikają katolicy kulturowi i w kościołach pozostają naprawdę wierzący, czy też źle, no bo w końcu życie sakramentalnie stanowi rękojmię zbawienia i szansę, aby pogłębić swoją wiarę.

Nie chciałbym tej dyskusji w żaden sposób rozstrzygać – zwolennicy obu podejść mają swoje, dodajmy, całkiem dobrze uargumentowane racje. To zresztą stanowi samo w sobie sugestię, że dylemat jest fałszywy, a właściwa odpowiedź leży poza nim. Problem zdecydowanie nie jest błahy, i to nie tylko z perspektywy „kościelnej”. Stoimy bowiem przed, rzekłbym, fundamentalnym dylematem życia publicznego, który na użytek niniejszego tekstu określiłbym w upraszczający sposób mianem sporu między elitaryzmem a egalitaryzmem.

W kontekście chrześcijaństwa ten spór sprowadza się w gruncie rzeczy do tego, czy zależy nam na Kościele dla wybranych, którzy w ten czy inny sposób głęboko przeżywają swoją wiarę (notabene to przeżywanie też może realizować się w przeróżny, nieraz zupełnie sprzeczny ze sobą sposób...), czy też chcemy Kościoła dla mas. Ten dylemat można by zobrazować biblijnymi frazami „przyjdźcie do Mnie wszyscy” i „w domu Ojca mego jest mieszkań wiele” z jednej strony, a „wielu jest powołanych, ale niewielu wybranych” z drugiej strony (to znów na marginesie dowód, że wyrywanie pojedynczych fragmentów Słowa Bożego jako argumentu w dyskusji nie ma większego sensu).

W przypadku życia publicznego sprawa wydaje się jeszcze bardziej skomplikowana. Żyjemy w dobie mediów społecznościowych, które stanowią broń masowego rażenia informacją i, niestety, głównie dezinformacją. W efekcie funkcjonujemy w rzeczywistości, którą niektórzy określają mianem wojny kognitywnej. Nieistotne są fakty, ważne są jedynie narracje, a dokładnie to, czyja narracja wygrywa i kto ją tworzy. Możliwe, że broń informacyjna jest równie niebezpieczna, a nawet śmiercionośna, co broń konwencjonalna. Głównie dlatego, że nie bardzo wiadomo, jak się przed nią bronić. Widać to było świetnie podczas niedawnej powodzi – od samego początku w internetowej debacie zniknęły fakty, a rozpoczęła się wojna wszystkich ze wszystkimi o to, kto jest bardziej winny. W takiej atmosferze bardzo łatwo rozpowszechniać różnego rodzaju teorie spiskowe, jak choćby taką, że rząd ukrywa setki ofiar. Mimo wielokrotnych potwierdzeń ze strony różnego rodzaju służb, nawet politycy opozycji przez kilka dni dołączyli do akcji podważania oficjalnej wersji wydarzeń.

W dyskusji o możliwych narzędziach przeciwdziałania broni (dez)informacyjnej kluczowe napięcie dotyczy właśnie podejścia elitarnego i egalitarnego. Elitaryści twierdzą, że tylko świadome, uformowane jednostki, które w jakimś sensie stanowią społeczną „arystokrację”, są w stanie przeciwstawić się różnym narracjom sączonym w mediach. Reszta, czyli zwykły lud, który konsumuje treści bez większej refleksji, jest nie do uratowania, dlatego szkoda nawet się łudzić. Tym bardziej że decydującą rolę w polityce i tak odgrywa właśnie „elita” – w domyśle, elita narodowa. 

Przeciwnicy takiego podejścia („egalitaryści”) argumentują nie bez racji, że zostawiając społeczne masy na pastwę twórców narracji (służby obcych państw, giganci technologiczni etc.) de facto torujemy drogę do władzy podmiotom, które niekoniecznie mają na celu interes wspólnoty. Nawet jeśli do władzy dojdą one na fali poparcia ze strony „zmanipulowanych” mas. Co więcej, nigdy nie możemy mieć gwarancji, że same uformowane „arystokratyczne elity” nie staną się ofiarą manipulacji. Wreszcie – taki podział na oświecone elity i nieoświecony tłum rodzi pytanie, czy przypadkiem nie doprowadzi on do jakiejś formy merytokratycznej (jakżeby inaczej!), ale jednak tyranii. 

Co zatem proponują egalitaryści? Cenzurę, która prewencyjnie ochroni społeczeństwo przed zdradzieckim wpływem wrogich narracji. Tu jednak elitaryści także nie bez racji wskazują, że daleko idące ograniczenie wolności słowa również może prowadzić do jakiejś formy autorytaryzmu. Kto bowiem ma decydować, jakie treści mogą się pojawić w debacie, a jakie powinny zostać z niej wykluczone.
Choć zwolennicy obu podejść będą argumentować, że zagrożenia związane z ich opcją się nie zmaterializują, to nikt nie może nam dać, Droga Czytelniczko i Drogi Czytelniku, żadnej gwarancji, że tak się nie stanie. Oczywiście łatwo powiedzieć, że wystarczy tak dobrze uformować całe społeczeństwo, żeby umiało krytycznie analizować treści i z dystansem podchodzić do informacji pojawiających się w mediach społecznościowych. Tyle że ja w takie proste rozwiązanie niespecjalnie wierzę.

« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..

Marcin Kędzierski Marcin Kędzierski Adiunkt w Kolegium Gospodarki i Administracji Publicznej Uniwersytetu Ekonomicznego w Krakowie, członek Polskiej Sieci Ekonomii, współzałożyciel Centrum Analiz Klubu Jagiellońskiego. Prywatnie mąż i ojciec sześciorga dzieci.