W czwartym odcinku cyklu "Kościół ostatnich ławek" o. Tomasz Franc OP, dominikanin, psycholog i terapeuta, wyjaśnia, jakie miejsce we wspólnocie Kościoła mają introwertycy, a więc osoby, które wolą odosobnienie od tłumnych spotkań i modlitwę indywidualną od ekspresyjnych form wyrażania wiary.
Magdalena Dobrzyniak: Moi znajomi twierdzą, że żywy Kościół i autentyczna wiara są dziś we wspólnotach charyzmatycznych, na wielkich spotkaniach uwielbieniowych. Tymczasem mnie tam kompletnie nie ciągnie, nie lubię tłumnych spotkań religijnych i nie widzę dla siebie wartości w takich formach ekspresji wiary. Czy to znaczy, że jestem gorszą, powierzchowną, mniej zaangażowaną katoliczką?
o. Tomasz Franc OP: Absolutnie nie. Może ich opinia bierze się stąd, że nie zwracamy wystarczającej uwagi na to, co w Kościele jest dzisiaj bardzo, wydaje mi się, zaniedbane, czyli na indywidualne podejście do wiary, oparte na osobistej refleksji, na osobistej więzi z Chrystusem, która jest podłożem relacji z Kościołem jako wspólnotą. Czasem niektórzy, przytłoczeni nadmiarem duchowych bodźców, szukają samotności, ale wybierają, trochę nieszczęśliwie, taką samotność, która jest raczej rodzajem pustki. A nie chodzi przecież o to, by droga samotności, introwersji była drogą pustki. To nie o to chodzi, że introwertyk ma przedkładać pusty kościół nad Mszę Świętą i rezygnować w ten sposób z sakramentu. Rzecz w tym, by zobaczyć, że nie da się zbudować prawdziwej więzi z Chrystusem, jeśli nie będzie we mnie najpierw troski o moje wnętrze. A w tym wnętrzu jestem sam na sam z Bogiem. Paradoksalnie introwertycy mają w pewnym sensie trudniej, bo ciągle są bombardowani wezwaniami, żeby się otwierać, żeby dawać świadectwo wiary, żeby entuzjastycznie podejmować jakieś aktywności.
Podnosić ręce, śpiewać...
A z drugiej strony jest im jednak łatwiej, bo mają naturalną tendencję, wpisaną w cechy osobowościowe, do refleksji, podejścia analitycznego, pogłębiania własnych myśli. Cierpimy dzisiaj na ogromny deficyt takich zdolności. Taka refleksyjna postawa jest bardzo potrzebna, żeby przeżywać doświadczenie spotkania na dużo głębszym poziomie, z którego może dopiero wypływać twórczość wynikająca ze zjednoczenia między moim wewnętrznym ja, a tym, co mówi moje zewnętrzne zachowanie.
Bardzo ważne jest to, co mówisz, bo wielu introwertyków marnuje swoją energię na próby dostosowania się do otoczenia, spełniania czyichś oczekiwań. Czemu siedzisz, skoro wszyscy stoją, tańczą, śpiewają? Czemu się nie modlisz głośno? Wyrzucają sobie nieśmiałość, myślą, że coś z nimi jest nie tak. Odkrycie, że mogę być sobą, nie muszę modlić się jak inni, to czasami przewrót kopernikański.
Poznanie siebie jest podstawą, żeby móc twórczo wybrać taki sposób przeżywania swojej duchowości, który będzie spójny z tym, jakim jestem człowiekiem. Introwersja nie jest niczym złym, to naturalna cecha każdego z nas. Nawet ekstrawertyk nosi w sobie jakiś ślad introwersji, a introwertyk – odrobinę ekstrawersji. Skłonności do refleksji, szukanie odosobnienia z jednej strony, a z drugiej potrzeba ekspresyjnego okazywania uczuć, liczne kontakty towarzyskie, energia wyrażająca się działaniem – kto z nas tego nie zna? Są to cechy na pewnego rodzaju continuum pomiędzy dwoma biegunami. Introwersja i ekstrawersja wpływają na nasz charakter na różnych etapach życia w różnym stopniu. Istotna jest tu wrażliwość, dzięki której rozpoznajemy, w którym miejscu jesteśmy. Przede wszystkim jednak trzeba wyjść z fałszywego kompleksu, który nam podpowiada, że Bóg przychodzi do nas tylko w jakiś ściśle określony sposób albo tylko w jakimś określonym parametrze naszej wrażliwości, który powoduje, że możemy się na Niego otworzyć. Tymczasem dla Boga nie ma żadnych granic. To, czy jesteśmy osobami wycofanymi z powodu nieśmiałości, czy bardzo rozbudzonymi energetycznie i trudno nam się skupić, nie ma dla Niego znaczenia. Bóg przychodzi do nas przez naszą naturę, przez to, jakimi nas stworzył. Ważne, żeby ta natura była maksymalnie spójna z tym, jaki On jest, z Jego prawdą, z Jego miłością, z Jego dobrocią, a nie opierała się na naszej, często błądzącej, woli, która może zaprzeczać Jego obecności w naszym życiu. Zarówno introwertyk, jak i ekstrawertyk mają ten sam cel: mają zadbać o to, żeby w drodze do Boga było jak najmniej przeszkód. Naturalne uwarunkowania charakterologiczne czy osobowościowe są trzeciorzędne. Nie stanowią problemu dla przyjścia łaski Bożej.
Dla przyjścia łaski Bożej nie stanowią problemu. Mogą jednak stanowić problem dla nas.
Tak się dzieje, w przypadku introwersji czy ekstrawersji, gdy skupimy się na którymś z tych wymiarów całkowicie. Przypomina mi się czytanie z Pierwszego Listu do Koryntian – niedawno słyszeliśmy je w kościołach – w którym Paweł mówi o zmartwychwstaniu. Mówi coś, co jest bardzo poruszające: „Jeżeli tylko w tym życiu w Chrystusie nadzieję pokładamy, jesteśmy bardziej od wszystkich ludzi godni politowania” (1 Kor 15,19). Co to znaczy? Paweł mówi o życiu namacalnym, konkretnym, realnym, naszym, o życiu, w którym czujemy się osamotnieni, brakuje nam wsparcia w postaci jakichś dodatkowych sił czerpanych z codzienności. Takim życiu skoncentrowanym wyłącznie na moim tu i teraz. Jeśli w tym „namacalnym” życiu traktujemy Chrystusa jako mistrza, jako przewodnika, nauczyciela i tego, który jest źródłem naszej siły do przełamywania różnych naszych ograniczeń, a nie ma w tym cienia wiary w zmartwychwstanie, które przekracza nasze racjonalne kategorie, to naprawdę jesteśmy godni politowania. Dlatego osoba postrzegana przez otoczenie jako wycofana i lubiąca samotność powinna ocalić w sobie to, co w niej jest piękne, a jednocześnie wymagać od siebie dania świadectwa wiary na zewnątrz swojej introwersji wtedy, kiedy trzeba mówić o tym czy pokazywać to, że wiara czyni mnie chrześcijaninem. Ekstrawertyk natomiast winien uczyć się moderować swoją aktywność po to, żeby znaleźć czas na bycie samemu przed Bogiem, by doświadczyć bardzo indywidualnej relacji i miłości Pana Boga.
Introwertyk musi przekraczać swoją strefę komfortu, żeby to świadectwo dawać?
Według mnie – tak, ale to nie może być przymus. To powinna być decyzja, w której on w pewnym sensie robi krok ku ekstrawersji i dwa kroki ku introwersji, to znaczy wychodzi naprzeciwko drugiemu człowiekowi i zadaje sobie pogłębione pytanie o sens tego działania, o to, kim jest. Natomiast ekstrawertyk powinien zrobić jeden krok ku introwersji, to znaczy działać, korzystając z bazy swoich doświadczeń i być twórczym, ale nie porzucać wymogu stawiania sobie pytań o znaczenie, o sens tej aktywności. Bez tego stanie się ona pusta. Może efektowna, ale nie pogłębiona.
Ktoś kiedyś porównał introwertyczne wychodzenie ze strefy komfortu z poruszaniem się wzdłuż granic własnego kraju. Dobrze jest te granice znać, poczuć się w nich pewnie, potem można zacząć się rozglądać za tym, co jest za nimi, pozdrawiając ludzi, którzy przebywają po ich drugiej stronie, nie próbując się domyślać, czego oni ode mnie chcą i co ja im mogę dać.
Oboje żyliśmy w kraju, w którym granice były nieprzepuszczalne, i doskonale pamiętamy, jak to jest żyć w takich warunkach. Człowiek niby jest wolny, ale tak naprawdę tkwi w pułapce iluzji wolności. Jeśli więc stolicą mojego życia jest introwersja, to lepiej, żebym miał granice strefy Schengen, które zapewniają mi swobodny przepływ w kierunku ekstrawersji we właściwym dla siebie rytmie, niż obudować to żelazną kurtyną introwersji, która sprawi, że wszystko, co z ekstrawersji, odbieram jako wrogie, prześladowcze i nieakceptowalne. Dlatego nie dzieliłbym świata na introwertyków i ekstrawertyków, ale raczej na introekstrawertyków i ekstraintrowertyków, także duchowych, bo potrzeba nam tworzenia jedności w Kościele przez wzajemne, tak jak mówisz, wyciągnięcie dłoni, pomachanie do tych, którzy może są w tym „kraju”, jakim jest Kościół, bardziej aktywni. Jest to również wyzwanie dla ekstrawertyków, żeby się zatrzymali, żeby ich ciągłość działania była zakorzeniona w doświadczeniu refleksji nad swoją wiarą. Przypomina mi się taka sytuacja, kiedy ze studentami rozmawialiśmy o tym, jak to jest być jednocześnie w relacji z Chrystusem i we wspólnocie. Jak pogodzić samotność spotkania z Nim z otwartością na drugiego człowieka. Jeden z dyskutujących powiedział wtedy rzecz bardzo prostą, może wręcz trywialną dla naszych czytelników. Stwierdził on, że jeśli Chrystus jest w centrum, a wokół Niego, tak jakby na obrębie koła, są członkowie wspólnoty, to ci członkowie wspólnoty, którzy spotykają się czy zmierzają w stronę centrum, zbliżając się do Niego, jednocześnie zacieśniają wokół siebie więzi. Trochę jak, przepraszam za porównanie, szprychy w rowerowym kole. To prosty, piękny obraz. Jeśli decyduję się na krok ku introwersji, to nie ma siły, żebym nie stawał się też bliższy innym ludziom, a jednocześnie w ten sposób budował swoją otwartość, umacniał ekstrawersję.
A mnie z kolei przypomniała się w tym kontekście rozmowa z pewnym karmelitą, który opowiadał o tym, jak tworzy się wspólnota młodych ludzi żyjących duchowością Karmelu. Mówił, że jest ona niemal namacalnie odczuwalna zwłaszcza po wspólnej adoracji Najświętszego Sakramentu, odbywającej się w ciszy. Ci młodzi w ogóle nie nawiązują w tym czasie kontaktu między sobą, a jednak wychodzą z kościoła jako umocniona wspólnota. To niezwykłe, że uwaga skupiona na Chrystusie otwiera człowieka na wspólnotę.
Tak, to jest dobry przykład. Nasze spojrzenie na Chrystusa w Eucharystii jest oczyszczające. Konfrontujemy się z własnymi wyobrażeniami, myślami, staramy się jakoś uspokoić swoje serce i w ten sposób oczyścić wzrok, co naprawdę sprawia, że inaczej patrzymy na ludzi i świat. Sobór Watykański II mówi o Eucharystii, a więc także o adoracji Najświętszego Sakramentu, że ona jest szczytem i źródłem naszego życia chrześcijańskiego. Można na to spojrzeć jak na opis modlitwy introwertyka i ekstrawertyka przed Najświętszym Sakramentem, który jest źródłem siły do działania, do aktywności, a jednocześnie szczytem naszej dojrzałości duchowej. Zresztą uwielbienie, adoracja jest związana z odkrywaniem obecności Boga w moim życiu. Nie jest ekstrawertyczną prośbą albo ekstrawertycznym dziękczynieniem. To jest, ośmielę się powiedzieć, „sakrament ekstrawertycznej introwersji”, ale – uwaga! – nie skupienia na sobie, lecz patrzenia na siebie przez pryzmat Drugiego, Tego, który jest moim Panem, moim Zbawicielem.
Czy relacje introwertyka i ekstrawertyka z Panem Bogiem czymś się różnią? A może nasze cechy osobowości nie mają tu znaczenia?
Mają znaczenie, oczywiście, że tak. Doświadczenie obecności Boga jest zakorzenione w naszym sposobie przeżywania, w naszej rzeczywistości, w naszej codzienności. Nie ma jakiegoś wzorca, który ma na nas spłynąć z góry. To my, samym sobą, odkrywamy obecność Boga. W tradycji naszego zakonu zachowały się przykłady modlitwy ciałem świętego Dominika. On był, wydaje mi się, ekstrawertyczną osobą, ale całe noce spędzał w kaplicy, oddając się modlitwie osobistej. Nawet bracia, u których przebywał, nie szykowali dla niego w klasztorze celi, bo wiedzieli, że Dominika i tak pochłonie bez reszty modlitwa. Modlił się całym ciałem, wznosił ręce w geście uwielbienia, ale i modlił się, leżąc krzyżem. Każdy z nas, czy to introwertyk, czy ekstrawertyk, musi znaleźć drogę poznania Boga i doświadczenia Jego obecności przez cechy zakorzenione w naszym psychicznym, emocjonalnym, cielesnym doświadczeniu siebie.
Charyzmat dominikański sprzyja introwersji?
Charyzmat dominikański sprzyja introwersji i ekstrawersji zarazem. Introwersja duchowa jest cały czas upragnionym wyzwaniem, bo jesteśmy zakonem, dla którego dewiza „Dzielić się owocami kontemplacji” jest podstawą aktywności. Jeśli tę równowagę się straci, to istnieje niebezpieczeństwo rozczarowania i cynizmu, kiedy tego świata, który w zagubieniu sam chcę zbawić, jest tak dużo, że i tak sobie nie poradzę. Jeśli więc nie rozumiem, że to Chrystus jest Tym, który działa przez moje życie i zbawia ten świat przez moje głoszenie Ewangelii na bardzo różne sposoby, ale nie posyła mnie tam samego, to rzeczywiście bardzo łatwo się w tym zagubić. W naszym charyzmacie dominikańskim te dwie cechy, kontemplacja i dzielenie się jej owocami, powinny być zrównoważone, z pierwszeństwem spotkania z Bogiem, a dopiero potem działania. Dlatego, pocieszam się, że nawet jeśli zakonnik jest starym człowiekiem, niemogącym już działać, i jakoś coraz bardziej znika za klauzurą, coraz bardziej przygaszony i przygnieciony swoimi latami życia, to przecież jego kontemplacja jest absolutnie niezbędną strawą dla kolejnych pokoleń dominikanów, dla tych ludzi, których w swoim życiu spotkał. Tam się toczy życie, to jest życie cały czas aktywne.
Pytam o to, bo zachwyca mnie różnorodność duchowych propozycji Kościoła dla rozwoju wiary osób introwertycznych. Mam doświadczenie duchowości ignacjańskiej, która sprzyja introwertykom na przykład przez wymóg wcześniejszego przygotowania medytacji. Jak wiadomo, introwertyk lubi być przygotowany na ważne dla siebie spotkania czy wydarzenia. Takim ważnym spotkaniem jest przecież modlitwa. Medytacja ignacjańska, przygotowanie do niej, to dla mnie istotne narzędzie.
Z pewnością dla wielu osób. Z kolei jednym z moich ulubionych jest Różaniec. To jest modlitwa, którą rozpowszechnili dominikanie jako formę medytacji w wewnętrznej drodze, gdy się przechodzi z tajemnicy w tajemnicę, ale także w drodze pojmowanej dosłownie. Kontemplując tajemnice zbawienia, rozważając w swoim wnętrzu Ewangelię, kaznodzieja szedł od wsi do wsi, od miasta do miasta, od człowieka do człowieka i głosił Dobrą Nowinę. Kontemplacja w Różańcu to ciekawe doświadczenie. Różaniec jest taką modlitwą, która zanurza nas w tajemnicach życia Bożego, niekoniecznie nawet związanych z tymi „oficjalnymi” tajemnicami Różańca, bo w ogóle warto całą Ewangelię wspominać, prześwietlać przez te odmawiane zdrowaśki. Jest to też taka modlitwa, w której nie trzeba się bać rozproszenia. Rozpraszamy się w sposób naturalny, patrząc na otaczającą nas codzienność. Czasem zaczynam Różaniec, kiedy jadę do pracy, i po 10 minutach orientuję się, starając się być bardzo uważnym na drodze, że jestem cały czas na pierwszym „Ojcze nasz”. I tak powtarzam: „Ojcze nasz”, „Ojcze nasz”, i tak się trochę irytuję, choć niesłusznie, że nie zdążę odmówić Różańca. Myślę, że to jest właśnie ta idea – zatrzymujemy się na jakiejś części modlitwy bardzo uważnie, nie tracąc z oczu rzeczywistości. Ksiądz Andrzej Szpak, dla mnie wybitna postać, nieżyjący już salezjanin troszczący się o młodzież różnych dróg, kiedyś dzielił się na pielgrzymce tym, w jaki sposób on odmawia Różaniec. „Mówię: Zdrowaś, Maryjo” – opowiadał, a my czekamy, co dalej. On wtedy znów: „Zdrowaś, Maryjo” i znów powtarza to samo. Przywitanie anioła Gabriela: „Bądź pozdrowiona” i zamilknięcie w otwarciu na tajemnicę – z jednej strony na tajemnicę zwiastowania, zaufania, z drugiej strony na tajemnicę naszej codziennej, przemijającej rzeczywistości, w której jesteśmy zakorzenieni – to mi pokazało wymiar kontemplacji i działania, dzielenia się nią przez Szpaka. Był to, takim go znałem, człowiek niesamowitej odwagi w docieraniu na krańce różnych ludzkich problemów, a jednocześnie zanurzony w modlitwie, pielęgnujący zmysł otwartości introwertycznej na Pana Boga. Myślę, że chrześcijanin powinien korzystać ze swoich zasobów introwertycznych czy ekstrawertycznych, jednocześnie uzupełniając, jak suplementami, braki tego, co w jego osobowościowych cechach powinno być uzupełnione, żeby mógł pełniej głosić Ewangelię.
À propos Różańca, myślę, że Maryja była introwertyczna. Czytamy w Ewangelii, że rozważała pozdrowienie anielskie, znamy Jej namysł nad tym, jak odpowiedzieć Bogu, potem wiele razy przewija się fraza: „zachowywała te sprawy w swoim sercu”. No ale z drugiej strony jest Magnificat – ekstrawertyczny hymn uwielbienia.
W dodatku jako jedna z nielicznych stała przy krzyżu swojego Syna, cierpiąc głębokie doświadczenie osamotnionej matki. I była Tą, która towarzyszyła uczniom w Wieczerniku w czasie zesłania Ducha Świętego, jak nam mówi Tradycja, i nie opuściła rodzącego się Kościoła.
No właśnie, jak introwertyk ma się odnaleźć we wspólnocie parafialnej? Jeśli kryterium naszej wiary ma być zaangażowanie w życie wspólnoty, to jak ma się angażować człowiek, dla którego zewnętrzna aktywność jest trochę obca jego naturze?
Powiem coś, co jest może mało popularne, ale myślę, że niezbędne. Powinien się w niej odnaleźć przez modlitwę, która jemu, z powodu takich a nie innych cech charakteru, może łatwiej przychodzić. Mam na myśli samotne trwanie przed Bogiem, ale też modlitwę związaną z wyrzeczeniem, z pokutą. To dzisiaj bardzo niepopularne w ekstrawertycznej rzeczywistości, która nas otacza, jednak taka modlitwa jest niezbędna dla budowania wspólnoty i być może właśnie w parafiach, w których dużo się dzieje – albo może jeszcze za mało się dzieje – introwertyk mógłby, niekoniecznie przez przełamywanie siebie w sposób nienaturalny ku aktywności, posłużyć swojemu lokalnemu Kościołowi przez modlitwę, wsparcie różnych dzieł, które się tam dokonują, przez wsparcie swoich braci i sióstr, którzy ten Kościół budują swoją obecnością, przez modlitwę za duchowieństwo, które tam posługuje. Myślę, że to jest niezbędny fundament, taka wylewka każdej budowli.
Introwertyk może być liderem, jest dobrym materiałem na lidera wspólnoty?
Myślę, że może być dobrym liderem, bo introwertyk jest obdarzony większą zdolnością do analizy, do pogłębionej refleksji, do bycia think thankiem wspólnoty. Warto, żeby wspólnota doceniła te cechy. Introwertycy są zazwyczaj ludźmi pomijanymi, bo ekstrawersja rzuca się w oczy jako ważna przywódcza cecha charakteru tego, kto podejmuje decyzje, jest głośny i potrafi o to zawalczyć. Jednak introwersja jest w liderowaniu niezbędna. Może być ona zdrowsza dla wspólnot, bo nie musi konkurować z tymi, którzy dzięki temu cichemu doświadczeniu liderowania mogą rozkwitać. Na tym też polega zdrowe ojcostwo i zdrowe macierzyństwo, że się nie przesłania sobą tych, którzy się rozwijają i czerpią żywotność z łona wspólnoty. Introwertyk jako lider byłby dla niej bezpieczniejszy niż słabo zakorzeniony, trochę jak pustynna róża, targany różnymi ideami ekstrawertyk. To nie znaczy, że neguję wartość ekstrawertyków. Zwracam tylko uwagę na dwie skrajności, które same w sobie są pociągające. One zawsze powinny być zrównoważone przez obecność drugiego pierwiastka.
Jest jeszcze jedno bogactwo introwertyków, które mogą wnieść do wspólnoty. Na jego brak mocno cierpimy. Mam na myśli umiejętność słuchania.
Pogłębiłbym to jeszcze bardziej – o umiejętność dostrzegania i spostrzegania, bo introwertycy mają zdolność do czytania niewerbalnych znaków, czyli patrzenia na rzeczywistość od strony wewnętrznej, odkrywania jej ukrytych znaczeń. To jest bardzo cenna umiejętność w ogóle w Kościele, zmagającym się mocno z powierzchownością, ale też z pozorem, czyli z przykrywaniem różnych braków blichtrem aktywności kolejnych dzieł. Introwertyk potrafi zdiagnozować to jako fałsz, jako obraz nieprawdziwy, bo niespójny z wewnętrznym zakorzenieniem w Chrystusie i w Jego prawdzie o Kościele.
Statystyki mówią, że w społeczeństwie mamy od 30 do 50 procent introwertyków. Pewnie podobnie te proporcje się rozkładają w Kościele. Całkiem spora ta nasza introwertyczna ostatnia ławka.
Ostatnia ławka niekoniecznie musi się konkretnie skupiać w ostatnim rzędzie. Pamiętajmy jednak, że z ostatniej ławki – to jest cecha introwersji – widać całą perspektywę, i to jest jej ogromna przewaga. Jeśli ktoś w ekstrawersji wybiega naprzód, to jest niby bliżej, a jednocześnie traci perspektywę. Natomiast introwertyk może po ludzku zostaje w tyle, ale widzi całą przestrzeń i łatwiej jest mu zobaczyć różnego rodzaju konfiguracje elementów na szachownicy Kościoła. Jednak, aby mógł działać, potrzebuje zaprzyjaźnić się z ekstrawersją.
ZOBACZ wszystkie odcinki naszego cyklu
Jeśli czujesz się zagubiony, próbujesz odnaleźć swoje miejsce w Kościele i chcesz się podzielić swoim doświadczeniem lub zadać pytanie naszemu rozmówcy, napisz: magdalena.dobrzyniak@gosc.pl.
Magdalena Dobrzyniak Dziennikarka, redaktor portalu „Gościa Niedzielnego”. Absolwentka teatrologii na Uniwersytecie Jagiellońskim i podyplomowych studiów edytorskich na Uniwersytecie Pedagogicznym w Krakowie. W mediach katolickich pracuje od 1997 roku. Wykładała dziennikarstwo na Uniwersytecie Papieskim Jana Pawła II w Krakowie. Autorka książek „Nie mój Kościół” (z bp. Damianem Muskusem OFM) oraz „Bezbronni dorośli w Kościele” (z o. Tomaszem Francem OP).