– Odpowiedź na podstawowe pytania dotyczące sensu życia nie zawsze przebiega po naszej myśli. Trzeba zostawić w sobie przestrzeń na niewiedzę, na tajemnicę i na niepewność – przekonuje o. Tomasz Franc OP, dominikanin, psycholog i terapeuta, w trzecim odcinku cyklu "Kościół ostatnich ławek".
Magdalena Dobrzyniak: Do Kościoła możemy przychodzić z różnych powodów, niekoniecznie w poszukiwaniu duchowości, drogi do Boga, tylko na przykład ze strachu przed samotnością. Pomówmy dziś o lękach. Czy wspólnota w ogóle może służyć ukojeniu naszych lęków?
o. Tomasz Franc OP: To nie jest jej celem, ale trudno sobie wyobrazić życie wspólnoty, która nie dawałaby takiego lekarstwa. Kościół jako wspólnota – i nie mam tu na myśli różnych grup duszpasterskich – powinien odpowiadać na ludzką samotność przez otwartość, domowość przestrzeni liturgicznej, w którą wchodzimy jak do siebie, bez restrykcji i zamkniętych krat. To jest lekarstwo na samotność i dzisiejszy zindywidualizowany styl życia. Z drugiej strony, myślę też, że Kościół ma narzędzia, dzięki którym może docierać do ludzi, którzy czują się w nim osamotnieni. Takim narzędziem jest na przykład kolęda, tak obśmiewana i traktowana jako anachronizm.
Trudno się temu dziwić, dla obydwu stron bywa uciążliwym obowiązkiem, z którego nic nie wynika.
A nie musi tak być. Mądry kapłan będzie wiedział, jak zaprosić takiego człowieka do wspólnoty, by się przekonał, że jest w niej miejsce dla niego. Nie chodzi jednak o zaproszenie w formie deklaracji, ale o postawę zapraszającą, a więc o otwartość na jego codzienne życie, problemy, pytania, codzienność, ale także pokazywanie, że Kościół i parafia są tam, gdzie człowiek, również w jego domu, w którym właśnie się spotkali. Nie da się przełamać samotności, jeśli drugi człowiek nie wyjdzie nam naprzeciw. Przestrzeń liturgiczna i pozaliturgiczna Kościoła ma potężną moc leczącej odpowiedzi na dzisiejsze zatomizowanie społeczne!
Musimy sobie chyba rozróżnić różne lęki przed samotnością. Myślę teraz o takim pierwotnym, potężnym lęku związanym z pytaniami o sens życia, o to, co czeka nas po śmierci, o samotność we wszechświecie i o istnienie bądź nieistnienie Boga.
Przed takim lękiem staje każdy człowiek. Trudno od niego uciec i warto być nań przygotowanym. Przypominają mi się słowa św. Augustyna, który w „Wyznaniach” pisał, że szukał Boga w różnych sytuacjach swojego życia. Wiemy, że było ono pokiereszowane przez wydarzenia losowe, przez jego własne decyzje i grzeszność. Po nawróceniu zdał sobie sprawę, że Bóg zawsze był blisko, w głębi jego duszy. Powiedział do Boga: tak mocno Cię szukałem we wszystkim, a tymczasem byłeś bliżej mnie, niż ja sam siebie. To niezwykle ujmujące spostrzeżenie, bo często jest tak, że odpowiedzi na pytania o Boga, o istnienie zła, o sens, szukamy poza sobą, poza naszym wnętrzem. A one są w nas. Stosunek do tych pytań powinien pochodzić z naszej wewnętrznej relacji z Bogiem, z naszego stosunku do miłości, do wierności, do prawdy. Nawet jeśli nie potrafię znaleźć na nie odpowiedzi, to być może właśnie tam znajduje się sedno mojej samotności, poczucia opuszczenia, przeżywanego w łączności z Chrystusem, który na krzyżu cierpi i nie jest to cierpienie udawane. Jego doświadczenie osamotnienia nie jest udawane.
Woła: „Boże mój, czemuś mnie opuścił”…
W modlitwie, w tym dramatycznym krzyku do Boga, woła też: „Pragnę”. Myślę, że tu kryje się odpowiedź na pierwotne pytania dotyczące naszej egzystencji. Powinniśmy wyzwolić się z presji, która mówi nam, że znalezienie odpowiedzi wiąże się z poczuciem ukojenia. Tak wcale być nie musi.
Przypomina mi się myśl Ursa von Balthasara o tym, że Kościół zrodził się z samotności cierpiącego na krzyżu Chrystusa. Trudno sobie wyobrazić taką samotność, a przecież z niej zrodziła się wspólnota.
Na jednej z małych kamienic rynku wrocławskiego umieszczona jest płaskorzeźba krzyża, figurka Chrystusa, obok gwoździe, młotek i obcęgi. I napis: „Zrób to sam”. Autorem tego dzieła jest Eugeniusz Get-Stankiewicz. Zawsze mnie zastanawiało, jak ta, w cudzysłowie, uliczna ewangelizacja ma oddziaływać. Myślę, że jest to obraz, który mówi o samotności Ukrzyżowanego i stojącego pod krzyżem – takiej, która staje się płodna, jeśli jest powiązana z osobistą odpowiedzialnością za Kościół, czerpiący swoje życie z ofiary krzyża. Oczywiście tę osobistą odpowiedzialność mierzymy zakresem funkcji pełnionych we wspólnocie. Jest ona też nierozerwalnie związana ze świadomością własnej grzeszności, a w niej przede wszystkim potrzeby odkupienia i złączenia się z krzyżem Chrystusa przez przyjęcie Jego miłosierdzia. Z Jego ran tryskają zbawcze strumienie miłosierdzia Bożego. „Zrób to sam” nie oznacza jakiegoś perwersyjnego sadyzmu czy masochizmu, użalania się nad sobą czy samotności w walce ze złem. „Zrób to sam” oznacza doświadczenie krzyża i naszą decyzję, podobną do tej, którą musieli podjąć wiszący po obu stronach Jezusa łotrzy: czy jestem tym, który w Osamotnionym widzi Zbawiciela, czy przeciwnie – jestem tym, który drwi, nie mogąc zaakceptować miłosierdzia w sytuacji własnego skrajnego bólu, próbując sobie z nim poradzić przez szydzenie, przez odejście od Chrystusa. To jest tym bardziej poruszające, że na tym samym wrocławskim rynku, zaraz obok kościoła św. Elżbiety, jest pomnik poświęcony pamięci niemieckiego ewangelickiego duchownego Dietricha Bonhoffera, jednego z nielicznych w czasach nazizmu, wzywających do nawrócenia, do skruszenia kajdan niewoli umysłowej. Zestawienie tych dwóch obrazów trafia do wyobraźni, zresztą ten pomnik ma także formę krzyża. Z jednej strony mamy pamięć o człowieku, który za wierność Chrystusowi płaci cenę osamotnienia, a z drugiej strony – krzyż Chrystusa z pasyjką, gwoździami i napisem „Zrób to sam”.
Czy to jednak satysfakcjonująca odpowiedź dla ludzi zadających sobie pytania o najgłębszy sens samotności?
Niestety. Może to banał, ale życie jest czasem bardzo trudne. Odpowiedź na podstawowe pytania dotyczące jego sensu nie zawsze przebiega po naszej myśli. Wiąże się ona z niewiedzą, niepewnością, tajemnicą, ale to wcale nie znaczy, że to jest gorsza odpowiedź! Rzecz w tym, jak się do tej niepewności odniesiemy. Czy będzie się w nas kumulowała rozpacz, aż do cynizmu, czy będziemy szukać wyczerpujących wyjaśnień wszystkiego, zamiast zgodzić się na to, że nie da się tego kontrolować, że trzeba zostawić w sobie przestrzeń na tajemnicę i na niepewność.
To może być trudne dla tych, którzy lubią pokładać nadzieję w „szkiełku i oku”, i wierzą, że wszystko da się racjonalnie wyjaśnić.
Myślę, że pewne światło rzuca nam tutaj to doświadczenie św. Augustyna, który szukał Boga wszędzie, chciał potwierdzać Jego obecność w pojedynczych miłostkach, ale tam tego nie znalazł, aż w końcu zrozumiał, że Bóg jest w nim cały czas. Bóg jest w naszym wewnętrznym doświadczeniu, bliżej niż wszystkie koncepcje umysłowe, poznawcze, emocjonalne, gdzieś w rdzeniu ludzkiego sumienia, w samym jądrze ludzkiego „ja”. To piękna, wyzwalająca odpowiedź. Kryje się w niej głębia wiary, dzięki której zaczynamy tłumaczyć rzeczywistość nie przez zewnętrzne znaki, ale przez wewnętrzny stosunek do nich. Patrzymy na zewnętrzne mury kościoła. Możemy mówić, że są piękne albo obskurne, może sztucznie upiększone, ale istota kryje się w ich wnętrzu. Na Kościół trzeba patrzeć z jego wnętrza, by zrozumieć, że to od nas zależy, czy ławki w nim są pełne, czy puste, czy siedzą w nich duchowe zombie, czy żywi ludzie.
Aby jednak wejść do tego wnętrza, potrzebne jest zaufanie. Pomyślałam sobie teraz o kolejnym lęku – przed odrzuceniem. Lęk przed odrzuceniem przez Boga z powodu naszej grzeszności, czy przez ostracyzm wspólnoty, której nie podobają się nasze decyzje, styl życia, myślenie, wrażliwość…
To jest lęk blokujący. Jest bardzo duża różnica między odrzuceniem, które rzeczywiście jest niechrześcijańską postawą, a wzywaniem do nawrócenia, które jest meritum chrześcijaństwa i dotyczy wszystkich. Próba inkwizycyjnego nawracania zawsze rodzi podziały na lepszych i gorszych. Wzywanie do nawrócenia polega na mobilizacji do zmiany myślenia i serca, w duchu dążenia do jedności, nie do odrębności. Czy rzeczywiście nasze głoszenie jest wzywaniem do jedności przez zapraszanie do tego, by każdy z nas zobaczył w sobie nawracającego się grzesznika, czy też bardziej segregowaniem na lepszych i gorszych, ci na lewo, tamci na prawo…? Poczucie odrzucenia rodzi się wtedy w sposób naturalny w człowieku, który zostanie oceniony jako ten „niegodny”.
To jak odłączenie dziecka od matki, strach niemowlęcia przed porzuceniem przez najbliższą osobę, od której jest zależne.
To jest naturalna obawa. Dziecko może przeżywać w takiej sytuacji lęk anihilacyjny, unicestwiający, czyli związany z doświadczeniem kruchości, śmierci, z poczuciem, że bez matki nie przetrwa. Bywa tak, że kiedy z jakichś powodów zrywa nam się jedność sakramentalna, doświadczamy podobnego lęku. Trudno nam wtedy zrozumieć, że Bóg znajduje do nas drogę pomimo wszystko, również w takich trudnościach. Człowiek myśli, że nie może przyjmować sakramentów, więc jest oddzielony od Boga, ale On nie ogranicza tym swojej obecności. Jest z nami. Chodzi o taką jedność, która płynie z doświadczenia pierwszego sakramentu, jakim jest chrzest, życie w łasce Bożej, czy po prostu bycie dzieckiem Boga przez dar życia z natury. Tego nic nie jest w stanie unicestwić. Żaden grzech nie jest w stanie temu zaprzeczyć. To jest taki moment, kiedy rzeczywiście mogę czerpać siłę z jedności z Kościołem, przekraczając lęk uśmiercający, ten pierwotny lęk anihilacyjny. Nawet jeśli wyraźne doświadczenie czułości Boga przez sakramenty jest dla mnie niedostępne. To się dzieje nie tylko w życiu chrześcijan. Odwołując się do obrazu matki i niemowlęcia, widzimy, że aby przeżyć i stopniowo dojrzeć do samodzielności, dziecko musi zgodzić się na odejście matki, na proces separacji. Musi zrozumieć, że tracąc ją z oczu, zachowuje jej obraz w sobie. Mam nadzieję, że te słowa dadzą odrobinę pociechy tym, którzy opuścili ostatnią ławkę, odeszli z Kościoła, ale tęsknią, pragną powrotu, choćby i na te ostatnie miejsca.
W jakim sensie?
Człowiek sobie uświadamia, że nawet jeśli wyszedł poza mury Kościoła, to i tak nosi w sobie doświadczenie, do którego zawsze może wrócić i które pozostaje żywe i przynaglające do powrotu. Powiedziałbym, że nawet jeśli fizyczna, emocjonalna obecność w Kościele uległa degradacji czy erozji, to wewnętrzne doświadczenie pozostaje nieusuwalne, choćby wydawało nam się, że umarło. Zawsze można je odbudować.
Jest jeszcze jeden lęk, z którym trudno sobie poradzić. Bojąc się samotności, obawiamy się samych siebie, tego, czego o sobie się dowiemy, jeśli przestaniemy się wewnętrznie cenzurować i dopuścimy do głosu nie tylko, co dobre i piękne, ale też to, czego wolelibyśmy o sobie nie wiedzieć. Jednym słowem – pytam o lęk przed samym sobą.
Jeśli dopuszczalibyśmy w sobie istnienie tylko tego, co w nas dobre i miłe, to zapewne musielibyśmy założyć, że zło i ciemności istnieją na zewnątrz nas, we wszystkich dookoła. Chrześcijanin, który myśli, że w ten sposób może budować swoją świętość, ponosi porażkę, bo buduje na fikcji. Samotność wymaga wglądu w siebie. Abym mógł żyć miłosierdziem, muszę przyznać, że tkwi we mnie cierń grzechu. Pamiętasz z dzieciństwa różne strachy, które cię ogarniały w ciemnym pokoju?
No pewnie.
Każdy z nas na pewnym etapie rozwoju takiego lęku doświadcza. Aby dziecko mogło sobie poradzić emocjonalnie z nadmiarem lęku, sytuuje go gdzieś na zewnątrz: widzi strachy w szafie, pod łóżkiem. To oczywiście nie jest jeszcze dojrzały stosunek do rzeczywistości. W naszym życiu duchowym może być podobnie. Przechodzimy podobne etapy dojrzewania, kiedy np. dostrzegamy zło w tych, którzy są przeciwnikami Kościoła, bo myślą inaczej, albo są urażeni zachowaniem proboszcza, albo wprost mówią mu: to jest kiepskie kazanie. To są nasze dziecięce, prymitywne sposoby radzenia sobie z lękiem i strachem. Aby jednak dojrzeć, musimy zobaczyć, że te lęki są usuniętymi częściami naszej natury, innymi słowy, że ten czający się pod łóżkiem potwór jest częścią naszego lęku, strachu przed samotnością, poczuciem utraty bezpieczeństwa i akceptacji wywołanym obawą przed tym, czy kochana osoba, która zamknęła drzwi, mówiąc „dobranoc”, wróci, czy kocha nas, widząc w nas także tę ciemność, czy świat będzie się dalej toczył, czy nasz los jest bezpieczny. Takie są nasze lęki. Kiedy zaczynamy sobie z nimi wewnętrznie radzić, możemy o nich myśleć, przeżywać, a nawet dzielić się nimi. Kościół daje mi przestrzeń ich ukojenia w sakramencie pojednania, w modlitwie, w życiu wspólnoty. Mogę je ująć, tak jak każdy siedzący w tej samej ławce czy stojący za ołtarzem grzesznik, i powierzyć Chrystusowi. On je przyjmie.
Jeśli czujesz się zagubiony, próbujesz odnaleźć swoje miejsce w Kościele i chcesz się podzielić swoim doświadczeniem lub zadać pytanie naszemu rozmówcy, napisz: magdalena.dobrzyniak@gosc.pl
Czytaj także wcześniejsze odcinki cyklu:
Magdalena Dobrzyniak Dziennikarka, redaktor portalu „Gościa Niedzielnego”. Absolwentka teatrologii na Uniwersytecie Jagiellońskim i podyplomowych studiów edytorskich na Uniwersytecie Pedagogicznym w Krakowie. W mediach katolickich pracuje od 1997 roku. Wykładała dziennikarstwo na Uniwersytecie Papieskim Jana Pawła II w Krakowie. Autorka książek „Nie mój Kościół” (z bp. Damianem Muskusem OFM) oraz „Bezbronni dorośli w Kościele” (z o. Tomaszem Francem OP).