Kościół – między samotnością a wspólnotą

W drugim odcinku cyklu „Kościół ostatnich ławek” o. Tomasz Franc, dominikanin, psycholog i terapeuta, mówi o napięciu między doświadczeniem samotności w Kościele i budowaniem więzi we wspólnocie. Odpowiada też na pytanie o to, dlaczego do zbawienia potrzebujemy drugiej osoby i na czym polega różnica między samotnością a anonimowością.

Magdalena Dobrzyniak: Kościół jest wspólnotą – mówimy. Chcemy, by był domem relacji, miejscem głębokich więzi, a tymczasem często doświadczamy w nim anonimowości i powierzchownych kontaktów. Przyznam, że nie umiem poradzić sobie z tym paradoksem wspólnoty, która jest zarazem przestrzenią anonimów…

o. Tomasz Franc OP:
Przypominam sobie jednego z moich współbraci, który był pod wrażeniem funkcjonowania Kościoła włoskiego w latach 90. ubiegłego wieku. Pamiętam, z jakim przejęciem opowiadał nam o Kościele jako wspólnocie wspólnot. Z jednej strony to jest pociągająca wizja, ale z drugiej – musimy mieć świadomość, że jest ona trudna do zrealizowania. Myśląc o Kościele jako wspólnocie wspólnot, automatycznie identyfikujemy te wspólnoty z grupami duszpasterskimi i tracimy z oczu wymiar powszechności Kościoła. Kościół jest wspólnotą, a próby precyzowania, że jest wspólnotą wspólnot, mogą być mylące dla tych, którzy nie odnajdują się w grupach.

I w dodatku wykluczające…

Tak, bo wiele osób nie odnajduje się we wspólnotach – i mają do tego prawo. Kościół jest wspólnotą przede wszystkim przez jedność sakramentalną (nawet jeśli ktoś z różnych powodów nie może sakramentów przyjmować), jedność głoszonego w nim słowa Bożego i jedność modlitwy. Jest wspólnotą przez równość członków w jednym ciele, którego głową jest Chrystus. To nam mówi Pismo Święte i na tym opieramy wiarę w powszechność, jedność i wspólnotowość Kościoła. Naszym nieszczęściem jest myślenie o wspólnocie Kościoła w kategoriach przeniesionych z codziennego doświadczenia relacyjno-emocjonalnego. Chcemy, żeby w Kościele było rodzinnie, ciepło, miło, grupowo, wspólnotowo…

Taka tęsknota jest błędem?

W pewnym sensie, tak konkretnie rozumiana, jest błędna i może pozostać niespełniona. Kościół nie jest wspólnotą emocjonalnej jedności. Jest wspólnotą osób dążących do Boga, szukających, podążających w drodze ku zbawieniu. Wymiar wspólnotowy realizowany jest w parafii, w miejscu, gdzie mieszkam, w moim widzialnym kościele, do którego przychodzę na Eucharystię, tam, gdzie – czerpiąc z tradycji rodzinnej – doświadczam Kościoła od chrztu i gdzie wzrastam w kolejnych sakramentach. Wymiar emocjonalny jest dodatkiem. Może być obecny, ale nie jest konieczny.  

Czytaj także: Kościół zagubionych i zdezorientowanych

Jednak na różnych etapach życia może być to element przyciągający do Kościoła.

Owszem, znam to z własnego doświadczenia. Kiedyś jako młody człowiek przychodziłem na Mszę św. w duszpasterstwie młodzieżowym przede wszystkim dlatego, że tam mogłem spotkać koleżanki i kolegów. Tak było przez wiele lat. To jest ważne, a nawet niezbędne dla rozwoju młodego człowieka. Im jednak człowiek staje się dojrzalszy, im głębsza jest jego osobista relacja z Bogiem, tym większa staje się otwartość na powszechność Kościoła, na spotykanie w nim różnych osób i niestawianie granic tym, którzy chcą w nim być. To jest paradoks, o który pytałaś. Więź we wspólnocie buduje się przez głębię indywidualnych relacji z Bogiem, zakorzenienie przez sakramenty i otwartość na każdego – zarówno na tych, którzy śpiewają w scholi przy ołtarzu, jak i na tych, którzy wolą usiąść w ostatniej ławce.

Mam rozumieć, że nie popierasz pojawiających się w debacie o Kościele opinii, że Kościół nie przetrwa – albo inaczej: nie wyjdzie z kryzysu – jeśli nie będzie Kościołem więzi?

W kontekście emocjonalnym – nie. Natomiast rozumiem je w kontekście tożsamościowym. Jeśli ciągle przechodzę obok kościoła, tak konkretnie, jak obok zwykłego obiektu sakralnego, który jest obecny w moim życiu od samego początku, ale nie mam z tym obiektem osobistej, wewnętrznej relacji, która jest źródłem życia, karmi mnie Słowem, pozwala spotykać się z siostrami i braćmi w wierze, to rzeczywiście nie przetrwam w Kościele. Świadomie mówię: to ja w nim nie przetrwam, a nie „on nie przetrwa”. To spora różnica. Musimy wyjść z presji myślenia o Kościele jako miejscu relacji emocjonalnych. Co bowiem mają powiedzieć ci, którzy są w nim przez wiarę i decyzję, a nawet przez wychowanie, bo przecież nic w tym złego, ale nie mają doświadczenia bycia we wspólnocie? Mogą czuć się wyobcowani, mogą czuć się wiernymi „drugiej kategorii”, wypchniętymi przez wspólnotę, choć przecież to nie jest prawda. 

Ktoś kiedyś powiedział, że jak nie rozpoznasz w sklepie czy w windzie twarzy człowieka, z którym jesteś na jednej Mszy Świętej, to znaczy, że ta wspólnota jest iluzoryczna. W jakiś sposób jednak więzi powinniśmy budować…

To prawda. W anonimowości, która nam dzisiaj doskwiera, gdy sieci naszych relacji tkamy głównie w świecie wirtualnym, o rozpoznanie w wielkim mieście może być bardzo trudno. Pewnie inaczej jest w mniejszych ośrodkach. Sądzę jednak, że rozpoznawanie twarzy bliźniego może bardziej powinno dokonywać się przez uwewnętrznioną Ewangelię, którą w sobie nosimy. Mam tu na myśli dzielenie się czy emanowanie dobrem wobec drugiego człowieka, w którym – po gestach, po słowach, po szacunku – rozpoznaję chrześcijanina, czy szerzej – po prostu człowieka, bo przecież każdy w głębi serca pragnie iść ścieżką prawdy i dobra. W bardziej konkretny sposób to rozpoznanie twarzy bliźniego może następować przez nasz związek z miejscem i przestrzenią modlitwy i naszą troską o to miejsce. Tu nie wystarczy wrzucić pieniądze na tacę. Troska o Kościół, o wspólnotę wyraża się przez zaangażowanie, przez dopytywanie, dlaczego to miejsce wygląda tak, a nie inaczej. Nie myślę tu o wyrzutach kierowanych w stronę proboszcza, ale o pytaniach, które sami sobie powinniśmy zadawać. Moja koleżanka, profesor psychologii, angażuje się na przykład w swojej parafii w wolontariackie rozmowy z osobami, które potrzebują kontaktu z psychologiem, a nie stać ich na płatne poradnictwo. To jest jej udział i forma obecności w Kościele. Ktoś inny troszczy się o stronę internetową parafii, ktoś o scholę. Każdy jest zobowiązany do tego, by wzrastać w odpowiedzialności za Kościół, w braniu jej w swoje ręce. Są osoby świeckie, które przygotowują dzieci i młodzież do Pierwszej Komunii czy bierzmowania, w formie dawania świadectwa życia, dzielenia się wiarą, słowem Bożym, opiekowania się dziećmi w czasie liturgii. Jeśli identyfikujemy przestrzeń parafii jako własną, jeśli mamy poczucie, że jest dla nas domem, to w naturalny sposób chcemy się angażować.

Albo zwracać uwagę księdzu, że jego kazanie było trudne do przyjęcia czy wręcz przeciwnie – poruszające…

Tak, taki feedback daje księdzu poczucie, że jest słuchany. Zarówno głosy pozytywne, jak i negatywne mają znaczenie w budowaniu żywego Kościoła, opartego również na ludzkich więziach. Podstawą jest jednak Ewangelia, którą noszę w sobie i która owocuje później, przełamując przestrzeń anonimowości i dając poczucie: tak, to jest osoba, która ma podobne wartości do moich. Albo: to jest osoba, przy której czuję się bezpiecznie, bo wiem, że ma szacunek dla innych.

Anonimowość związana jest też, myślę, z obojętnością. Ewangelia, życie we wspólnocie powinny owocować empatycznym podejściem do drugiego człowieka, traktowaniem go jako sakramentu obecności Boga. Tymczasem jednym z najpowszechniej formułowanych wobec Kościoła zarzutów jest obojętność jego członków wobec nieszczęść, ludzkiego pogubienia, bólu. Parafia powinna być miejscem, do którego w pierwszym odruchu zwracamy się o pomoc. To jednak wcale nie jest oczywiste. 

Czytając listy Pawłowe, możemy potwierdzić, że tak, wspólnota to pierwszy adres. Kościół pierwszych chrześcijan był Kościołem naturalnie nakierowanym na pomoc ubogim, na szukanie przestrzeni, gdzie ta pomoc jest konieczna. Tak się oczywiście dzisiaj dzieje dzięki m.in. charyzmatom zakonów czy różnych wspólnot posługujących w Kościele. Są zespoły charytatywne w parafiach…

…ale czy to wystarczy?

Idealnie by było, gdyby byli to ludzie z wrażliwością odpowiadający na potrzeby konkretnego miejsca, takie na przykład jak cierpienie dzieci ulicy, osób doświadczających bezdomności, rozbitych rodzin, ale także na tworzenie środowisk przyjaznych dla każdego, kto potrzebuje wytchnienia czy odpoczynku. Twórczość w tym zakresie właściwie może być nieograniczona. Nasuwa mi się teraz przykład, bardzo poruszający, z krajów północnej Europy, które – wydawałoby się – są już dawno poza żywym wpływem chrześcijaństwa. Tam lokalne społeczności organizują spotkania międzypokoleniowe: seniorów z dziećmi. Ile z tego jest korzyści! I dla maluchów, które cieszą się uwagą starszych osób, i dla ich rodziców, którzy dzięki temu mają chwilę wytchnienia, i dla seniorów, którzy czują się potrzebni, budzi się w nich energia, jaką daje młode życie. Wiele jest takich pomysłów, które rodzą się wtedy, gdy rzeczywiście w drugim człowieku zobaczymy sakrament obecności Chrystusa. Czytałem niedawno Ewangelię o błogosławieństwach. Ewangelista Łukasz zapisał, że Jezus podniósł oczy i spojrzał… Spróbowałem to sobie wyobrazić. Kto mógł być blisko Jezusa? Pewnie Jego uczniowie, pewnie jacyś lokalni liderzy…

…i ci, którzy są przebojowi, potrafią dopchnąć się w tłumie do pierwszych miejsc. 

To z pewnością było spore grono, skoro Jezus musiał podnieść oczy, żeby zobaczyć tych, którzy byli daleko. Nie oszukujmy się, ci na obrzeżach to zazwyczaj ubodzy, spychani na margines, pewnie połamani przez życie, skrzywdzeni w różny sposób, także w Kościele, może zawstydzeni, może grzeszni, niemogący się zbliżyć. Myślę, że każdy kapłan – i nie tylko on, ale każdy wierzący – powinien podnosić oczy, by wypatrywać ludzi, którzy nie mają siły prosić o pomoc. Nie chodzi o to, by tworzyć z Kościoła instytucję charytatywną, ale żeby nie zapomnieć, że w Kościele agape, uczta miłości, musi być połączona z caritas, miłością, która dzieli się charyzmatami dobroci i wrażliwości.

I tutaj nie mówimy tylko o takich biedach, jak choroby, podeszły wiek, ubóstwo, bezdomność, bo właściwie każdy z nas nosi w sobie jakieś biedy. Przyjście z nimi do wspólnoty Kościoła jest formą przełamywania samotności.

Myślę, że dotkliwość biedy, o której mówimy, wiąże się z anonimowością. Możemy być bogaci, zdrowi, mieć pozornie udane życie, a jednocześnie cierpieć z powodu samotności, która nie jest samotnością z wyboru i zgody na nią, ale wynika z alienacji, poczucia obcości. Taka samotność jest powolnym obumieraniem. Kościół ma tu wiele do zrobienia, bo jest wspólnotą osób zgromadzonych wokół Eucharystii, która jest ucztą miłości i dziękczynienia. System państwowy, opieka zdrowotna, organizacje pozarządowe i fundacje ogarniają wiele bied, ale co powiedzieć o tych, którzy na zewnątrz dobrze się mają, ale w środku są poobijani? Co im zaproponować? To dzisiaj wyzwanie dla naszych wspólnot, by tworzyć takie przestrzenie, które będą przełamywały alienację. A to wymaga odejścia od chrześcijaństwa, które jest tak powszechne, że aż rozwodnione. Nie nawołuję tu do odejścia z Kościoła, przeciwnie. Myślę jednak, że trudno się dziś w nim odnaleźć przez to, że dominuje w nim spowszechnienie, a za tym idzie obojętność, zrytualizowanie, anonimowość. Nie możemy jednak oczekiwać, że lek na tę sytuację podadzą nam biskup czy proboszcz. To remedium jest w zasięgu naszych rąk. To łaska wiary dana nam na chrzcie. Ten lek zadziała, jeśli na co dzień będziemy się nim dzielić.

Nie wystarczy głęboka więź, relacja z Bogiem? Po co mi Kościół? Mogę przecież odnaleźć Boga w drugim człowieku, w przyrodzie, w wydarzeniach, w życiu po prostu.

Wiara rodzi się ze słuchania. Mogę mówić, że jestem stworzony do miłości, kocham każdego, ale jeśli we mnie nie ma decyzji na wybór miłości związany z przyjęciem drugiego człowieka, obdarzenia go moją miłością i czerpania jej od niego, to nigdy nie powstanie relacja, żywotna więź, nie powstaną rodziny. Dla naszej wiary niezbędne jest spotkanie z siostrami i braćmi, możliwość podzielenia się z nimi doświadczeniem wiary. Biblia jest pełna takich spotkań, wymiany między ludźmi, rozmów na temat wiary. Maryja spotyka Elżbietę, apostołowie spotykają Chrystusa, ale jest też wiele spotkań pełnych wątpliwości i rozterek. Jesteśmy wezwani cały czas do obdarowywania siebie Słowem i tym, jak ono w nas działa. Aby doświadczyć, jak działa Ewangelia we mnie i w ludziach, z którymi chcę się nią dzielić, potrzebne jest spotkanie. Drugi człowiek jest nam niezbędny również dlatego, że sami sobie nie jesteśmy w stanie ofiarować sakramentów. Nawet jeśli ksiądz sam odprawia Mszę św., to przecież sam się nie wyspowiada. Jest to doświadczenie wzajemnej zależności w drodze do Tego, który jest źródłem sakramentów – do Boga. 

A na ile w takim szukaniu miejsca w Kościele przeszkadzają – a może pomagają? – nasze doświadczenia relacji z ludźmi, zarówno tych najwcześniejszych, rodzinnych, jak i tych, które nawiązujemy później: nasze przyjaźnie, miłości, więzi?

One mają ogromny wpływ. Pierwszymi osobami, na które patrzymy, gdy wyrażają swoją wiarę, są nasi rodzice, opiekunowie, krewni. Doświadczenie spójności wynosimy więc z domów rodzinnych. Jeżeli za słowem przynaglającym do modlitwy dziecko widzi modlącego się ojca czy matkę, to jest to dla niego doświadczenie jedności, spójności, do której będzie potem dążyło w swoim życiu. Jeżeli jednak dziecko ma doświadczenie hipokryzji, czyli na przykład jest zachęcane albo nawet zmuszane do modlitwy, a jednocześnie widzi, że nie jest ona obecna w życiu tych, którzy je do niej popychają, to przeżywa rozdźwięk. Można wtedy wyćwiczyć się w pewnej umiejętności, ale ona nie wynika z naszego wewnętrznego stosunku do Boga. Nauczymy się narzędzi, ale nasza wiara może stać się „ubożkowiona”. To znaczy, że traktujemy Boga jako kogoś z zewnątrz, poza nami, komu musimy coś dać, coś dla Niego zrobić.

Konsekwencje takiego rozdźwięku…

…są poważne. Stąd już szybki krok do tego, by nigdy nie poczuć się wewnątrz Kościoła, nie mieć doświadczenia aktu wewnętrznego, który płynie z mojej tożsamości i głębokiej potrzeby spotkania z Bogiem we wspólnocie Kościoła, gdzie On jest obecny.

A więc lepiej nie wysyłać dzieci do kościoła, jeśli sami do niego rzadko zaglądamy?

Wielu z nas pamięta ze swojego dzieciństwa lub zna takie osoby, które jako dzieci były wysyłane do kościoła, a nawet odpytywane z treści kazania przez rodziców, którzy nie mieli zwyczaju uczestniczyć w niedzielnej Mszy św. W końcu jednak odkrywamy, że jest w tym jakaś nieuczciwość. To jest ważny moment dojrzewania do wewnętrznej decyzji. Z grubsza polega ona na wyborze: idę drogą hipokryzji, oszukując i udając, czy podejmuję własną drogę? Ona może wtedy przebiegać w Kościele, w decyzji na swoje własne w nim miejsce, ale musi stać się moim osobistym wyborem, a nie tradycją wyuczoną przez rodziców. Czasem, pewnie nierzadko, kończy się to zarzuceniem praktyk i odejściem z Kościoła. Taką decyzję – na „tak” albo na „nie” – trzeba jednak podjąć samodzielnie. Bez względu na to, czy jesteśmy umocnieni przykładem świadków wiary czy zgorszeni antyświadectwem, osobista decyzja ostatecznie należy tylko do nas.

Mówisz tutaj o roli świadków wiary bądź antyświadectwa wiary, a ja zastanawiam się też nad ludzkimi doświadczeniami miłości bądź jej braku, akceptacji bądź odrzucenia, nadmiernych wymagań bądź zbytniej pobłażliwości. To wszystko spotyka nas w rodzinach. Czy to rzutuje na to, w jaki sposób odnajdujemy się w Kościele?

Oczywiście, że tak. Przede wszystkim rzutuje na to, w jaki sposób myślimy o Bogu i jak kształtujemy intymną więź z Nim. Jeśli ktoś ma rodziców, którzy są nadmiernie surowi albo nieobecni w jego życiu, to będzie prawdopodobnie musiał przepracować w sobie doświadczenie nieobecności albo obcości Boga Ojca, albo lęku przed Nim, albo poczucia nadmiernej surowości z Jego strony, nieadekwatnego przecież do tego, jaki jest miłujący nas Stwórca. To jest wyzwanie. Nie bałbym się go, bo to jest oczyszczające doświadczenie odczłowieczenia obrazu Boga, który jest zbudowany z naleciałości zlepionych z pierwszych doświadczeń relacji z naszymi rodzicami czy naszym środowiskiem.

Z tego, co powiedzieliśmy dotychczas, wnoszę, że poczucie samotności w Kościele nie jest czymś ani wyjątkowym, ani niewłaściwym?

Jest czymś naturalnym, ale myślę, że powinno być ono cały czas przez nas przepracowywane. Nie dlatego, że jest czymś złym, ale po to, by poczuć się w Kościele jak w domu. W rodzinie doświadczenie samotności również jest czymś naturalnym, rzecz w tym, by z tą samotnością czuć się akceptowanym. Natomiast my często, przychodząc do kościoła raz w tygodniu na 45 minut, doświadczając anonimowości, tracimy poczucie, że możemy być sami, a jednocześnie nie anonimowi. Mogę być sam i jednocześnie mieć świadomość bycia członkiem parafii, członkiem tej konkretnej wspólnoty zgromadzonej na Mszy św. Jestem bratem dla brata czy siostry siedzących w ławce obok. Jestem w domu coniedzielnego spotkania z Bogiem. To jest wysiłek, który sporo kosztuje introwertyków, kościelnych samotników, ale daje poczucie bezpieczeństwa i przeciwdziała bezimienności. 

Jak ją przekraczać?

To nie polega na tym, że proboszcz wywoła mnie z ambony po nazwisku do sprzątania kościoła. Przeciwdziałanie anonimowości polega na tym, że sam się rozglądam w kościele, szukam w nim swojej ławki, swojej przestrzeni. Takiej mentalnej, duchowej przestrzeni. Jestem świadom tego, co to znaczy być wierzącym i w kościelnej ławce, i poza nią.

Odwołam się teraz do poety. Rainer Maria Rilke napisał kiedyś, że miłość to jest czuwanie nad cudzą samotnością.

Piękne słowa…

A w innym miejscu, że miłość jest wtedy, kiedy dwie samotności pozdrawiają się i wspierają. To jest słuszna intuicja? Jesteśmy samotnościami?

Słuszna i spójna z tym, o czym mówimy. Jestem samotny, ale jednocześnie poruszony obecnością drugiego samotnego. To, co między nami się wydarza, jest więzią i świadectwem wiary, bo przekroczenie samotności w kierunku zauważenia drugiej osoby jest aktem miłości. Ona może być spektakularna, ale może też być najzwyczajniejsza w świecie – przez życzliwość, wspólne śpiewanie pieśni religijnych czy odpowiadanie na słowo Boże. To jest miłość. To są te momenty, w których nasz oddech staje się oddechem drugiej osoby. Takie doświadczenie jest bardzo intymne mimo samotności, która każdego z nas przecież do Kościoła przyprowadza. Wnosimy tu własny świat, ale za chwilę wychodzimy ze świątyni i wracamy do naszej rzeczywistości umocnieni więzią, której doświadczyliśmy na Eucharystii i która wypełnia również te przestrzenie, w których żyjemy na co dzień. Tylko musimy w tę przestrzeń wejść aktywnie, zaciekawieni, wrażliwi na nią, szukający znaczenia, a nie myślący tylko o przysłowiowym niedzielnym rosole.

Czy to znaczy, że nawiązywanie więzi czy relacji w Kościele jest niemożliwe, jeśli nie doświadczymy i nie uświadomimy sobie własnej samotności?

Myślę, że aby być dojrzałym w więzi, trzeba umieć być z samym sobą. Jeśli nie będę tego potrafił, to nie zadam sobie pytania o swoje własne ja, o swoją tożsamość. A jeśli nie będę wiedział, kim jestem – na przykład: jestem wierzącym, praktykującym katolikiem – to nie będę w stanie spotkać w bracie i siostrze kogoś również wierzącego, praktykującego, a tym bardziej wymieniać się doświadczeniem wiary, jej praktykowaniem, niekoniecznie przez słowo, ale choćby przez wsparcie żywą, twórczą obecnością. Myślę tu także o takim wymiarze samotności w Kościele, który wyraża się w byciu razem z patrzeniem w jednym kierunku. Wszyscy patrzymy na ołtarz ofiary miłości. I ta jedność poprzez wspólny kierunek patrzenia jest jednocześnie wspólnotą, a zarazem doświadczeniem samotności, bo każdy z nas patrzy na ołtarz z miejsca, w którym się znajduje, z perspektywy własnego życia. Tak się realizuje wspólnota w Kościele. Jest to wspólnota osób dojrzałych, samodzielnych, niebojących się stanąć przed Bogiem indywidualnie, ale wiedzących, że do zbawienia potrzebują drugiej osoby. 


Jeśli czujesz się zagubiony, próbujesz odnaleźć swoje miejsce w Kościele i chcesz się podzielić swoim doświadczeniem lub zadać pytanie naszemu rozmówcy, napisz: magdalena.dobrzyniak@gosc.pl

« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..

Magdalena  Dobrzyniak Magdalena Dobrzyniak Dziennikarka, redaktor portalu „Gościa Niedzielnego”. Absolwentka teatrologii na Uniwersytecie Jagiellońskim i podyplomowych studiów edytorskich na Uniwersytecie Pedagogicznym w Krakowie. W mediach katolickich pracuje od 1997 roku. Wykładała dziennikarstwo na Uniwersytecie Papieskim Jana Pawła II w Krakowie. Autorka książek „Nie mój Kościół” (z bp. Damianem Muskusem OFM) oraz „Bezbronni dorośli w Kościele” (z o. Tomaszem Francem OP).