W pierwszej rozmowie cyklu "Kościół ostatnich ławek" o. Tomasz Franc, dominikanin, psycholog i terapeuta, wyjaśnia, jak radzić sobie z nadmiarem wątpliwości, i przekonuje, że stan dezorientacji jest naturalny dla naszego duchowego rozwoju.
Magdalena Dobrzyniak: Bywasz zdezorientowany?
o. Tomasz Franc OP: Tak. Wydaje mi się, że jest to dla mnie stan w pewnym sensie naturalny. Bywam zdezorientowany. Czasem bywam zagubiony. To jest bardzo ważny dla naszego rozwoju moment.
Mówisz „zdezorientowany”, „zagubiony”... Dezorientacja i zagubienie to są dwa różne stany?
Warto je rozróżniać. Zagubienie jest stanem związanym bardziej z samotną pracą we własnym wnętrzu, introwertyczną, w zamknięciu. Może też być doświadczeniem utraty poczucia bezpieczeństwa, związanym z osamotnieniem. Gdybyśmy mieli stworzyć continuum, to zagubienie zobaczylibyśmy na samym krańcu sytuacji Hioba. Hiob czuje się samotny, ogołocony z doświadczenia Boga, opuszczony przez przyjaciół. Jest absolutnie zagubiony w tym, co przeżywa. Natomiast zdezorientowanie, wydaje mi się, ma większą domieszkę jakiejś siły wewnętrznej, takiego dobrego, twórczego sprzeciwu. Oznacza, że mam siłę do tego, żeby postawić pytania rzeczywistości, poszukać rozwiązań. Owszem, jestem zdezorientowany, nie wiem, w którą stronę ruszyć, jaki szlak wybrać – ten łatwiejszy, ten trudniejszy – ale jest w tym potencjał, jakaś twórczość. To inny kraniec tego samego doświadczenia, które – powtarzam – jest naturalnym stanem człowieka niebojącego się stawiania pytań, podawania w wątpliwość swoich pewników.
Przychodzi mi do głowy porównanie z lasem i miastem. Zagubiona jestem w lesie, gdzie nie ma ścieżek, trzeba się odnaleźć dzięki odkrywanym tropom przyrody. Natomiast zdezorientowana mogę czuć się w mieście, które oferuje mi wiele kierunków dojścia do właściwego adresu – krótszych, dłuższych, mniej czy bardziej skomplikowanych, atrakcyjnych, kuszących różnymi przystankami po drodze. Tu problemem nie jest poczucie, że nie wiadomo, gdzie jest droga wyjścia, a raczej – którą z nich wybrać.
To dobra intuicja, w pewnym sensie dominikańska. Mnie do tego zakonu przyciągała właśnie umiejętność trwania w sytuacji zdezorientowania. Choć zakładane przez świętego Dominika klasztory, żyły regułą w pewnym sensie mniszą – z regularnym życiem wspólnym, modlitwą chórową, z rozmyślaniem, z kontemplacją – to jednocześnie były oddane bardzo różnym ideom, otwarte na ludzi i ich codzienne problemy. Zakładał te klasztory w przestrzeni bram miast średniowiecznych, czyli w najbardziej ruchliwych miejscach, gdzie dokonywała się wymiana poglądów, idei, wartości, relacji. On nie bał się tego zdezorientowania. Miało ono potencjał twórczy, który św. Tomaszowi z Akwinu, duchowemu synowi Dominika, pozwolił powiedzieć: „Od tych, którzy się od ciebie różnią, wiele przyjmuj, dobrze rozróżniaj, mało neguj, szukaj tego, co wspólne, wzmacniaj w ten sposób jedność, dając poczucie wspólnoty z jednoczesnym zachowaniem własnej tożsamości”. To oczywiście parafraza, ale widzisz, jak bardzo dominikańska jest to idea. W tym zdezorientowaniu szukamy bieli i czerni, czyli rozstrzygnięcia, co jest czym i w jaki sposób to istnieje, a jednocześnie nie boimy się łączyć bieli i czerni, dążąc do jedności.
To metafora habitu dominikańskiego?
Tak, do tego obrazu teraz się odwołuję. A wracając do zagubienia, to – idąc znowu tropem zakonnym – jest to stan, który każdy musi przeżyć w sytuacji, gdy decyduje się na samotność. W zakonie zdarzają się momenty, kiedy zostawiamy wszystko, by pobyć przed Bogiem, w pewnym sensie zanurzeni we własnym wnętrzu, pogubieni we własnych pragnieniach, potrzebach, myślach, dominujących w nas konfliktach, w których musimy sami, przy wsparciu łaski, odnaleźć drogę, na powrót zorientować się na Niego.
Ten stan chyba jednak nie dotyczy tylko zakonników?
No tak. Na przykład kobieta, która dowiaduje się o tym, że jest w ciąży. Czy ona jest zagubiona? W pewnym sensie tak, bo dzieje się w jej życiu coś nowego, jest też pewnie zdezorientowana, bo za chwilę trzeba będzie uporządkować rzeczywistość zewnętrzną. Każdy, kto poważnie traktuje swoje życie, musi zmagać się z tym stanem.
Pewnie jest też element niepewności. Nie wiadomo, co się będzie działo dalej.
Jest wiele pytań, którym trzeba stawić czoła, jest też pewnie lęk. Pytania jednak są oznaką odwagi. Gdyby Krzysztof Kolumb ich nie stawiał, patrząc zdezorientowany w rozległą przestrzeń oceanów, nigdy nie odkryłby Nowego Świata – Ameryki.
Jak ten lęk przełamywać?
Dezorientacja, zagubienie bardzo się z nim wiążą. Jest to stan naturalny, wydaje mi się jednak, że często ulegamy lękowi przed własnym lękiem, przed własnymi wątpliwościami. Chcemy wtedy bardzo szybko znaleźć odpowiedzi na różne pytania i to sprawia, że stajemy się często ludźmi niemającymi żadnych wątpliwości, bo nie umiemy znieść czasu potrzebnego do twórczego badania, a od tego tylko krok dzieli nas od postawy fundamentalistycznej czy od stania się człowiekiem, który narzuca innym, jak mają myśleć. Lęk, który nie zatrzymuje, ale pobudza do szukania, sprawia, że wychodzimy z pozycji pasywnego bezpieczeństwa, by aktywnie wejść w kontakt z rzeczywistością, w której żyjemy, z naszymi relacjami: do Boga, do wartości, którymi się kierujemy, do wspólnoty, w której jesteśmy, do Kościoła. Nie chodzi mi tu o czysto nominalne, czasem bierne stwierdzenie: jestem katolikiem, ale o dynamiczne stawianie pytań o to, jak postrzegam Kościół, jak go kocham, jak go czasem z niecierpliwością obserwuję i nie mogę już znieść w różnych sytuacjach. Myślę, że na lęk trzeba się zgodzić, by móc go przekroczyć.
Lęk nie jest wygodnym uczuciem, chcemy go uniknąć.
Zgoda, jest niewygodny, ale według mnie niezbędny do wyjścia w kierunku relacji, poproszenia o pomoc, poszukania bezpieczeństwa w odniesieniu do kogoś. Trzeba tutaj odróżnić lęk unicestwiający, który sprawia, że tak mocno się boję, że się wycofuję z pełni życia, od lęku twórczego, który daje nam możliwość przekraczania siebie.
Czyli nie należy bać się lęku?
Nie należy się go bać. Należy stawiać pytania, które owszem, mogą generować lęk, należy szukać odpowiedzi, nawet czasem błądząc, co może powodować utratę poczucia bezpieczeństwa, ale wciąż z ufnością i wiarą, że to wszystko w końcu doprowadzi nas do pełni. Bardzo lubię stwierdzenie: „Jeśli już jesteś pewny, że poznałeś prawdę, to musisz z tego zrezygnować, żeby na nowo szukać prawdy, bo prawdy nigdy nie da się posiąść”. Prawdą jesteśmy pociągani, by ją odkrywać, a to wymaga decyzji na podróż, na ruch, na porzucenie bezpiecznego miejsca i narażenie się na ryzyko, a zatem także na lęk.
Mówiłeś o pewności, która unieruchamia człowieka i może stać się źródłem postawy fundamentalistycznej czy zamkniętej, a ja myślę o takiej sytuacji, kiedy przytłacza nas nadmiar wątpliwości. Taki nadmiar pytań, wątpliwości, ale i nadmiar przychodzących z zewnątrz odpowiedzi również może nas sparaliżować.
Tak. To jest zagubienie, które – jeśli ma być rozwojowe – musi przerodzić się w zdezorientowanie. W zagubieniu nadmiar wątpliwości sprawia, że jestem tak przytłoczony „szumem informacyjnym” i tak mocno go przeżywam, że staje się przyczyną bezradnego i bezowocnego dreptania w miejscu. Nadmiar wątpliwości wówczas skupia nas w sobie, sprawia, że szukamy odpowiedzi, które są błędnie uwarunkowane, to znaczy: sami zadajemy pytania i sami szukamy w sobie odpowiedzi. A przecież nie jesteśmy jednocześnie pytającym i odpowiadającym.
Zdezorientowanie wymaga od nas uznania tego stanu, wyjścia w poszukiwaniu odpowiedzi poza siebie, przekroczenia tego nadmiaru skupienia, który, tak jak mówisz, zatrzymuje w sobie i sprawia, że czujemy się powtórnie osamotnieni, porzuceni. To jest toksyczny wymiar pozostania z samym sobą w zagubieniu. Z zagubienia, w tym continuum, o którym mówiliśmy wcześniej, trzeba przejść przez oderwanie wzroku od siebie samego do fazy zdezorientowania, która wymaga podjęcia decyzji woli – za czym się opowiadam, co tracę. Muszę wówczas podjąć odwagę utożsamienia się z czymś i odrzucenia czegoś innego, nazwania tego, co moje, i tego, co nie moje.
A jak od dezorientacji przechodzimy do zorientowania? Jak odnaleźć ten właściwy GPS, który ma nas doprowadzić do celu?
Nie bałbym się tutaj zwrócenia uwagi na autorytety, bo często są one przez nas przekreślane, oceniane jako nieatrakcyjne. Autorytety są ważne, choć nie mogą wyręczyć nas w udzielaniu odpowiedzi na nasze własne życiowe pytania, bo wówczas bylibyśmy ich niewolnikami. Dużo dziś mówi się o tym, że w myśleniu powinna panować demokracja. Zgoda, jak najbardziej, jednak w pewnym momencie trzeba podjąć decyzję zaufania autorytetowi. W Kościele jest nim nauka Kościoła, tradycja i urząd nauczycielski. To są autorytety tych, którzy wcześniej przechodzili stan zdezorientowania, jakiegoś pomieszania, ale także odkrywania, odwagi w poszukiwaniu i zadawaniu pytań. Oni doświadczyli i sprawdzili na sobie: tak, to jest białe, a to czarne, nie musisz wyważać tych samych, już otwartych drzwi. Kiedy ten autorytet służy potwierdzeniu w moich poszukiwaniach i niweluje zdezorientowanie, wtedy zaczyna się orientacja. Zaczyna się decyzja na utożsamienie. Jestem wówczas członkiem Kościoła zdezorientowanym, ale mającym w sobie siłę, wybieram jakąś drogę jako swoją, własną, obieram konkretny kierunek jako swój, jako swoje miejsce. A w tym wyborze opieram się na znanych sobie myślach, osobach, treściach, doświadczeniach. Czuję się jak w domu. Nie jesteśmy ludźmi, którzy wciąż mają żyć w zawieszeniu. Demokracja w myśleniu również musi być zorientowana na autorytety.
Może w ogóle od tego powinniśmy byli zacząć? Od opisania drogi, podczas której doświadczamy zdezorientowania lub zagubienia? Do czego ona prowadzi? Czego tak naprawdę poszukujemy?
No tak, to jest podstawowe pytanie, zbyt często niestety zaniedbane. Tak mocno porywa nas stan dezorientacji, że przestajemy zadawać sobie pytanie o cel. Czego szukam, kiedy doświadczam wątpliwości w wierze? Kogo szukam, kiedy doświadczam wątpliwości w miłości? Jakie doświadczenie chcę podzielić, kiedy czegoś mi brakuje? To są kluczowe pytania, bo one zarysowują nam południki i równoleżniki na naszej mapie zdezorientowania. Wyznaczają nam pewne granice szukania, bo nie wszystko to, co odkryję, będzie dla mnie korzystne. Nie każdy cel spełni moje oczekiwania. Jeśli więc jestem osobą wierzącą w Kościele, to na pewno muszę sobie zadać pytanie, czy źródłem moich wątpliwości, obaw, zdezorientowania jest pragnienie pogłębienia mojej osobistej więzi z Bogiem. Czy celem jest odnalezienie się, z tym wszystkim, co w sobie noszę, w Kościele? Czy celem jest, bym nie został wypchnięty z ostatniej ławki, poza mury Kościoła, ale abym się zbliżył, pokazał innym to doświadczenie więzi, które ciągle jest moim udziałem w Kościele? Co jest celem dla osoby wierzącej, która zadaje pytania i czuje się zdezorientowana?
Czy to znaczy, że dezorientacja jest dziś dominującym klimatem w Kościele?
Niekoniecznie, choć często tego doświadczam i wiele o tym słyszę od osób poszukujących siebie w Kościele. Jest to pojęcie pozwalające zebrać doświadczenia wielu ludzi, którzy dzisiaj z jednej strony są w Kościele i chcą w nim być, bo dają tego świadectwo przez swoją obecność, a z drugiej strony zadają pytania, na które mało kto im odpowiada. Mają własne wątpliwości, są zdezorientowani różnego rodzaju sprzecznymi informacjami, związanymi z, trzeba to też jasno powiedzieć, jakimiś aferami w Kościele czy z nauczaniem, które inne jest u papieża, inne u proboszcza, czy też antyświadectwem nie tylko duchownych, ale także innych braci i sióstr w wierze. To jest też odbicie nastrojów w społeczeństwie. Tu też jesteśmy zdezorientowani. Ludzie próbują sobie z tym radzić przez polaryzację, podział na stronnictwa, ale jest to tylko nieudolna próba zaradzenia czemuś trudniejszemu, a mianowicie problemom w budowaniu jedności. W zdezorientowaniu odnajdą się i zgorszeni, i skrzywdzeni, i obojętni, i apostaci, i ci, którzy czują się wypchnięci z Kościoła. Także ci, którzy chcą iść w nim własną drogą. Wydaje mi się, że dziś jest to jedno z największych wyzwań Kościoła: jak wyjść, twórczo przekroczyć stan dezorientacji – tu znów odwołam się do Dominikowej metafory – jak wyjść do bram miasta i zobaczyć, że ci, którzy chcą do niego wejść, mają do tego prawo, choć nadchodzą z różnych dróg i kierunków. Jak w tym wspólnym mieście, jakim jest Kościół – św. Augustyn z Hippony powie „państwo Boże” – mamy się odnaleźć?
Myślisz, że w tym cyklu rozmów poświęconych naszym dezorientacjom i zagubieniom uda nam się choć trochę zbliżyć do odpowiedzi na te wyzwania?
Możemy próbować. Nie chodzi przecież o gotowe odpowiedzi, ale o wspólne poszukiwanie kierunku, o próby opisania doświadczenia, które jest bliskie wielu osobom w Kościele.
Jeśli czujesz się zagubiony, próbujesz odnaleźć swoje miejsce w Kościele i chcesz się podzielić swoim doświadczeniem lub zadać pytanie naszemu rozmówcy, napisz: magdalena.dobrzyniak@gosc.pl
Magdalena Dobrzyniak Dziennikarka, redaktor portalu „Gościa Niedzielnego”. Absolwentka teatrologii na Uniwersytecie Jagiellońskim i podyplomowych studiów edytorskich na Uniwersytecie Pedagogicznym w Krakowie. W mediach katolickich pracuje od 1997 roku. Wykładała dziennikarstwo na Uniwersytecie Papieskim Jana Pawła II w Krakowie. Autorka książek „Nie mój Kościół” (z bp. Damianem Muskusem OFM) oraz „Bezbronni dorośli w Kościele” (z o. Tomaszem Francem OP).