Dopóki wieczne w nich lampki płoną…
Dwa wiersze bardzo osobiste. Pierwszy na motywach J 11,28. Drugi na kanwie „Piosenki o końcu świata” Miłosza.
Betania
noszę kawałek białego plastyku
w kołnierzu szarej koszuli XL
firmy black & purple
biel i szarość,
czerń i purpura
koloratka
uwiera moje jabłko Adama i krtań od 50 lat.
Reguluje mój oddech. Demaskuje
nie mam na nią alergii,
strach, wstyd i wysypka są mi obce
duma, że mnie chciał,
duma oczyszczana pół wieku do samej kości
wybrałem najlepszą cząstkę.
Przyszła siostra, przywołała
mnie ukradkiem, mówiąc:
Nauczyciel tu jest i woła cię
Piosenka o końcu moich Katowic
Żegnajcie, Katowice.
Było dobre wszystko,
o nic nie mam żalu.
To, co miało się zdarzyć,
tu się nie zdarzyło.
Czego miało nie być,
tu się właśnie stało.
Na przykład poranki,
słoneczne i chłodne,
tuż przed wykładami:
szło się w dół, Wita Stwosza,
złotym dywanem liści,
w półcieniu platanów.
Hlond, wpatrzony w katedrę,
temu błogosławił.
Mówią, że skamieniał,
kiedy w czas zarazy
bezczeszczono plac
przed świątynią Króla.
Śląsku mój, Górny Śląsku,
ziemio jasnociemna,
dumna i korna,
ziemio moja rodzinna.
Z ciebie mi boleść.
I światło.
Żegnaj, Miasto.
Długo się ciebie uczyłem.
A teraz
hulajnoga śmiga Plebiscytową,
Kabowerdyjczyk wiezie dietę pudełkową.
Pędzi też na Bażantowo
z postmikrobiotyczną wodą butelkową
smukły Sikh ze start-upu Glovo
lecz
na 3 Maja bezdomni rozkładają kartony
a nad Tysiącleciem czarnym stadem kołują
gawrony
i
pęka rym, łamie się twój rytm,
samolot kreśli ósemki pod niebem Muchowca,
na Mariackiej słychać nocami muzykę,
pustoszeją twoje kościoły
lecz
dopóki wieczne w nich lampki płoną,
dopóki trzmiel nawiedza różę,
trwaj.
Innego końca nie będzie