Niedawno wróciłem z Białorusi. Przepuścili przez granicę, przepuścili. Ale po drugiej stronie zostali ludzie, którym władza nie odpuszcza tak łatwo. Zwłaszcza samodzielności.
Dziś przed sądem w Grodnie mają wystąpić adwokaci i prokuratorzy z mowami końcowymi w procesie Andrzeja Poczobuta. Dziennikarz i działacz nieuznawanego przez władze Związku Polaków na Białorusi jest oskarżony o znieważenie i zniesławienie głowy państwa. Głównie za nazywanie Łukaszenki dyktatorem. Grożą mu cztery lata więzienia. Nie wiadomo, czy wyrok zapadnie jeszcze dzisiaj. Ale oskarżony Polak może spodziewać się raczej najgorszego.
Sprawa Poczobuta to, jak w każdym kraju autorytarnym/totalitarnym, tylko wyraz bezsilności władzy. Bezsilności, bo siłowe dławienie niezależności tych, którzy mają inne zdanie niż władza, jest w gruncie rzeczy przyznaniem się władzy do porażki. Ale tego na pewno nie rozumie ani Łukaszenka („jak taki prostak może w ogóle rządzić tak długo krajem?”, „nie wiadomo, w jakim on właściwie języku mówi: białoruskim czy rosyjskim, to jakiś bełkot”, słyszałem od białoruskich i polskich znajomych), ani posłuszni władzy prokuratorzy i sędziowie.
Przykłady bezsilności władza na Białorusi wykazuje od lat. Aresztowania i szykanowanie członków otwartej opozycji to jednak tylko wierzchołek góry lodowej. Opozycją de facto staje się każdy, kto próbuje działać na własną rękę i wykazuje się choćby odrobiną niezależności. Na miejscu nasłuchałem się aż nadto potwierdzających to historii. Tylko kilka obrazków. Polska Macierz Szkolna co dwa lata organizuje Dyktando Polskie. W zeszłym roku w Mińsku, Grodnie i Brześciu, w tym samym czasie, miało przystąpić do niego ok. 600 osób. W stolicy władzom udało się całkowicie uniemożliwić przeprowadzenie dyktanda. W Grodnie i Brześciu odbyła się walka podjazdowa. W Grodnie najpierw organizatorzy dostali pozwolenie na wynajęcie sali na uniwersytecie. Nagle, dzień przed dyktandem, o godz. 22, do jednej z organizatorek dzwoni sekretarka rektora z informacją, że sali jednak wynająć nie mogą. Szybka akcja i próba wynajęcia restauracji: będzie obiad, a potem pisanie. Jest zgoda, ale po krótkim czasie przychodzi odmowa: restauracja nie ma licencji… na wydawanie obiadów, tylko na kolacje! W rezultacie uczestnicy dyktanda, podobnie jak w Brześciu, cisną się w pomieszczeniach polskich konsulatów.
Dyrektor szkoły na Milkowszczyźnie, Białorusin, doprowadził do nadania placówce imienia Elizy Orzeszkowej. Bo w Milkowszczyźnie pisarka się urodziła. Po uroczystości – wezwanie na dywanik przez „czynniki wyższe”. W rezultacie Białorusin dyrektorem już nie jest.
W latach 90. władze formalnie zezwoliły na powstawanie klas z językiem polskim jako językiem wykładowym w szkołach państwowych. Klasy powstawały jednak z bólem, bo lokalni włodarze robili wszystko, żeby zastraszyć rodziców i przez to zniechęcić do zapisywania swoich dzieci do takich klas. Grożenie utratą pracy itd., itp. Z powodzeniem: w wielu szkołach z czasem klasy polskie zlikwidowano z powodu „braku” chętnych.
Podobnych historii jest dużo więcej. Czy dławienie niezależności, czyli normalności, to wyraz siły, czy jednak bezsilności władzy? I jakiego wyroku w takim kraju może spodziewać się Andrzej Poczobut?
Jacek Dziedzina