Zjawisko ucieczki z administracji widać nie tylko na poziomie lokalnych urzędów. A że nie da się dziś zarządzać państwem bez sprawnych menedżerów publicznych, to i sprawy idą jak idą. Czyli głównie nie idą.
17.06.2024 13:45 GOSC.PL
W atmosferze kampanijno-wojennej mogła nam wszystkim umknąć informacja, że Narodowy Fundusz Zdrowia ma dziurę w budżecie. W efekcie nie ma pieniędzy na tzw. nadwykonania, a niektóre placówki opóźniają wręcz wypłatę wynagrodzeń. Nie jest to jakieś wielkie zaskoczenie, w końcu od dawna powszechna jest wiedza, że system ochrony zdrowia jest niedofinansowany. Z drugiej strony to dobra okazja, żeby zwrócić uwagę na pewne specyficzne zjawisko społeczne. Co prawda chyba wszyscy narzekamy na kolejki w publicznej ochronie zdrowia, ale jednocześnie jakoś niespecjalnie jesteśmy skłonni zgodzić się na podwyżkę składki zdrowotnej (a próby jej zwiększenia przyjmujemy z oburzeniem, jak niedawno miało to miejsce w przypadku przedsiębiorców). Argumentując nieraz, że oj tam, oj tam, zawsze biadolą, a przecież jakoś wystarcza i szpitale działają.
Istnieje pewnie kilka przyczyn takiego dwójmyślenia. Wydaje się jednak, że kluczową z nich jest dostępność prywatnych usług zdrowotnych. Jasne, jak mamy skierowanie, to rejestrujemy się w kolejce, ale jeśli tylko sytuacja materialna na to pozwala, od razu szukamy opcji wizyty w prywatnym gabinecie. Można powiedzieć, że taka strategia jest wręcz bazowa, a w przypadku choćby stomatologii – niemal bezalternatywna (nawet jeśli dentysta na NFZ nie jest wcale tak niedostępny, jakby się wielu mogło wydawać).
Ma ona jednak swoje wady. Pierwsza jest oczywista – nie każdego stać na mimo wszystkie drogie (i coraz droższe) usługi prywatnej opieki zdrowotnej. Druga już taka oczywista nie jest – rynek usług zdrowotnych powstaje tam, gdzie jest wystarczająca liczba potencjalnych klientów. Stąd też na Górnym Śląsku, w Małopolsce czy Podkarpaciu nie ma większych problemów zarówno ze znalezieniem prywatnego gabinetu. Inaczej sytuacja wygląda tam, gdzie gęstość zaludnienia jest wyraźnie mniejsza, a co za tym idzie i liczba potencjalnych klientów zbyt mała, by opłacało się takie działalności otwierać. W zasadzie wszystkie tzw. Ziemie Odzyskane mierzą się z tym problemem. Tam nawet jak ktoś ma pieniądze, niekoniecznie znajdzie prywatny gabinet w promieniu 50 kilometrów.
Oczywiście z perspektywy czysto polityczno-wyborczej województwo lubuskie albo warmińsko-mazurskie nie mają wielkiego znaczenia, dlatego też nie należy się spodziewać jakieś silnej presji ze strony mieszkańców tamtych regionów. Pytanie, czy mimo wszystko nie powinniśmy w duchu solidarności pomyśleć nie tylko o nich, ale także tych mniej zamożnych członkach naszego społeczeństwa, których nie stać na prywatne usługi zdrowotne, a którzy jednocześnie nie mają na tyle zdrowia, żeby doczekać swojej kolejki w publicznym systemie.
Problem prywatyzacji państwa to jednak nie tylko domena ochrony zdrowia. Z podobnymi wyzwaniami mierzymy się w edukacji czy transporcie. Szczególnie dotkliwa jest jednak „prywatyzacja administracji”, czyli ucieczka urzędników do sektora prywatnego. Ucieczka, która w praktyce oznacza paraliż administracji, bo przecież nikt nie stworzy alternatywnych, prywatnych urzędów. Trudno się przy tym dziwić pracownikom budżetówki – od lat ich wynagrodzenia coraz mocniej szorują po dnie, a przyszłoroczne podwyżki, mające w zamyśle nieco poprawić sytuację, będą prawdopodobnie aż trzykrotnie mniejsze od oczekiwań związków zawodowych.
Zjawisko ucieczki z administracji widać jednak nie tylko na poziomie lokalnych urzędów. Wielu zastanawia się, skąd bierze się osobliwa niemoc obecnego rządu. Pomijając różnego rodzaju polityczne wyjaśnienia, może jest i tak, że ławka partii rządzącej jest zdecydowania za krótka i nie ma kim obsadzić kluczowych stanowisk? W ostatnich kilkunastu latach wytworzył się bowiem rynek zarówno dla menedżerów, jak i ekspertów sektorowych, który oferuje kilkukrotnie wyższe stawki niż administracja centralna. A że nie da się dziś zarządzać państwem bez sprawnych menedżerów publicznych, to i sprawy idą jak idą. Czyli głównie nie idą.
Nie wiem, Droga Czytelniczko i Drogi Czytelniku, jak zachęcić doświadczonych menedżerów do pracy na rzecz państwa. Pewnie nigdy nie będziemy im płacić tyle, co w sektorze prywatnym. Ale na pewno warto stworzyć im lepsze warunki do pracy. Bo los Polski nie zależy wyłącznie od polityków, ale także od losu menedżerów publicznych, którzy zdecydują się dla niej pracować.
Marcin Kędzierski Adiunkt w Kolegium Gospodarki i Administracji Publicznej Uniwersytetu Ekonomicznego w Krakowie, członek Polskiej Sieci Ekonomii, współzałożyciel Centrum Analiz Klubu Jagiellońskiego. Prywatnie mąż i ojciec sześciorga dzieci.