Niespodzianek w zasadzie nie było. Wyznaczona z góry granica 70 procentowej frekwencji została przekroczona o 15.45 czasu moskiewskiego. I chociaż oficjalnych wyników jeszcze nie znamy, z dużym prawdopodobieństwem można stwierdzić, że kolejną kadencję Władimira Putina poprze 80 proc. kochających rodaków.
Jego trzej kontrkandydaci dostaną pewnie po kilka procent pocieszenia. Deputowany Leonid Słucki, następca słynnego Wołodimira Żyrinowskiego na stanowisku lidera Liberalno-Demokratycznej Partii Rosji – „prawdziwy mężczyzna”, bo niegdyś oskarżony przez jedną z parlamentarnych dziennikarek o próbę gwałtu. Kandydat komunistów z partii agrarnej, Nikołaj Charitonow i najmłodszy z nich 40-o letni Władisław Dawankow, wiceprzewodniczący partii Nowi Ludzie, o którym kremlowska propaganda głosiła, że zarabia więcej niż Putin. Jak napisała złośliwie jedna z polskich komentatorek, ich rola w tych wyborach była jasna, żaden z rywali obecnego prezydenta nie mógł podskoczyć wyżej poziomu jego obuwia.
Dlatego z wyborczego wyścigu jeszcze przed startem zostali wyeliminowani – niezależna regionalna działaczka i dziennikarka Jekateryna Duncowa oraz Borys Nadieżdin. Przy czym to nie była żadna ostra opozycja. Tych dwoje po prostu opowiadało się za szybkim zakończeniem wojny na Ukrainie. Jednak nawet takie minimum wystarczyło, aby pod sztabami Nadieżdina ustawiały się długie kolejki ludzi pragnących złożyć podpis na listach poparcia. Władza po krótkim wahaniu uznała, że jest to zbyt niebezpieczne. W końcu dopuszczenie do wyborów lekceważonej przez Łukaszenkę Tichnouskiej, także w 2020 roku popieranej w wielotysięcznych kolejkach zakończyło się masowym protestami na Białorusi, z trudem opanowanymi ostatecznie przy pomocy „wielkiego brata”.
17 marca kolejki pojawiły się zresztą znowu w Rosji. W ostatnim, trzecim dniu wyborów, część obywateli odpowiedziała na apel zabitego niedawno Aleksieja Nawalnego uczestnicząc w akcjach protestu p.t. „Południe przeciw Putinowi”. O 12.00 w części rosyjskich miast, takich jak Moskwa, Sankt Petersburg, Jekaterynburg, Czelabińsk, Tomsk i Nowosybirsk przed komisjami wyborczymi ustawiły się ogonki sprzeciwiających się nieuczciwym wyborom. W 16 miastach zatrzymano 65 osób, ale trudno nazwać ich działania masowym protestem, podobnie jak pojedyncze przypadki darcia biuletynów, podpalania urn czy wlewania do nich tzw. „zielonki”. Część zachodnich mediów podkreślała, dużą ich zdaniem skalę tych akcji. Jednak jak na 143-milionowe państwo ich liczba wydaje się dosyć mizerna. Powodem są oczywiście coraz ostrzejsze przepisy karzące praktycznie za wszystko – np. za noszenie koszulki z napisem 1984 (nawiązanie do Orwella), ale chyba nie powinniśmy się łudzić co do siły rosyjskiego sprzeciwu. Co innego za granicą, tutaj o 12.00 przed rosyjskimi ambasadami ustawiły się wielotysięczne tłumy. Tyle tylko, że rosyjska telewizja natychmiast przedstawiła je swoim widzom jako masowe poparcie mieszkających za granicą rodaków dla Putina. Opozycyjne hasła i antypuinowskie plakaty można było zobaczyć tylko w Berlinie, reszta czy to w Wiedniu, Wilnie czy Warszawie, stała się znakomitym materiałem dla putinowskiej propagandy (Rossija 1 pokazała np. jak pod jedną z ambasad pani ambasadorowa rozdaje stojącym w kolejce do urny gorącą herbatkę).
17 marca, czyli w dniu zakończenia rosyjskich tzw. prezydenckich wyborów na portalu Ukraińska Prawda ukazał się tekst ukraińskiego komentatora poświęcony rosyjskiej opozycji. Oto co pisze Paweł Kazakin: „Status opozycji ze swej natury jest nierozerwalnie związany z walką o władzę, ale mało kto poważnie traktuje tych, którzy wyjechali, jako pretendentów do przyszłości Rosji. Od czasu do czasu ci ludzie próbują sobie o tym przypomnieć.(…) Denerwuje ich, że uważa się ich nie za ofiary rosyjskiej rzeczywistości, ale jej współtwórców – i dlatego toczą wojnę z koncepcją odpowiedzialności zbiorowej (…). Rosyjscy emigranci nie są w stanie wyprowadzać ludzi na ulice. Nie mają wpływu na to, co dzieje się w kraju. Dobrowolnie wycofali się z wszelkich brutalnych działań. Przed wojną ich głównym celem była walka z korupcją – ale nawet wtedy nie był to główny problem w Rosji. A teraz rosyjska korupcja stanowi dla Ukrainy prawdziwy „drugi front”, a walka z nią jest równoznaczna z wzywaniem Moskwy do skuteczniejszej destrukcji Ukrainy”.
Być może są to słowa krzywdzące dla takich opozycjonistów, jak siedzący w łagrach, Kara Murza, Ilia Jaszyn czy Aleksiej Nawalny, który przecież zginął dlatego, że został uznany za zagrożenie dla obecnych władz. Ale przypomnijmy, że głównym hasłem Nawalnego nie było wycofanie rosyjskich wojsk z Ukrainy, tylko właśnie walka z korupcją.
Obecne wybory niczego w Rosji nie zmienią. Mimo doniesień niektórych zachodnich komentatorów, entuzjastycznie cytujących wypowiedzi wewnątrzkrajowych uczestników „Południa przeciw Putinowi”, trzeba zdać sobie sprawę, że także bez „cudów nad urną” Władimir Władimirowicz zyskałby poparcie większości swoich rodaków. Natomiast zmienić się może i powinien stosunek Zachodu do zwycięzcy. Putina podobnie jak Łukaszenki nie powinno się uznać za legalnie wybranego prezydenta. Oczywiście jest to bardziej skomplikowane niż w przypadku białoruskiego Baćki, ale chyba nikt rozsądny nie ma już wątpliwości, że jakiekolwiek negocjacje z Putinem możliwe są wyłącznie na jego warunkach. A to naprawdę oznacza przegraną po pierwsze dla Ukrainy, pod drugie dla rosyjskich sąsiadów, a po trzecie wreszcie dla całej tzw. demokratycznej Europy. Uważany przez niektórych za największego zbrodniarza w historii ludzkości Józef Stalin rządził 28 lat. W 2020 roku Rosjanie w referendum przyjęli poprawki do konstytucji wzmacniające władzę głowy państwa i „wyzerowujące” dotychczasowe kadencje Putina( kadencja z 4 do 6 lat została wydłużona już wcześniej). Oznacza to, że obecny „ukochany przywódca” teoretycznie może sprawować władzę do 2034 roku - 6 lat dłużej niż Stalin, którego panowania nie zakończył żaden przewrót czy rewolucja, ale najprawdopodobniej zwykły wylew krwi do mózgu. Stalina uratowała napaść Niemiec na ZSRS i późniejszy sojusz z Zachodem w walce z III Rzeszą. Pytanie, co ratuje Putina…
A tak na marginesie, warto przypomnieć, że ostatni dzień rosyjskich wyborów prezydenckich przypadł dokładnie w pierwszą rocznicę wydania przez Międzynarodowy Trybunał Karny (MTK) w Hadze nakazu aresztowania prezydenta Rosji Władimira Putina podejrzewanego przez Prokuraturę MTK o popełnienie zbrodni wojennych.
Maria Przełomiec