Rolniczy imposybilizm

Aktualne trudności polskich rolników niemal w ogóle nie są spowodowane importem żywności z Ukrainy do Polski. Powód jest banalny – Ukraińcy wolą wysyłać swoje towary do zamożniejszych krajów UE.

Czterdzieści lat, które spędziłem na tym łez padole, przekonują mnie, że w życiu niewiele od nas zależy. Nasz wpływ na rzeczywistość jest mocno ograniczony, a z pewnością – przeceniany. Wiem, że niby „możesz wszystko” i tak dalej, ale lepiej zdać sobie sprawę, co realnie jest w zasięgu naszych możliwości, a co jest uwarunkowane czynnikami, na które nie mamy wpływu.
Myślę sobie, że dokładnie ta sama zasada działa także w polityce. Wiele rzeczy, które się dzieje, nie jest ani niczyją zasługą, ani niczyją winą. Państwa mają poważne ograniczenia – im są słabsze, tym te ograniczenia są większe. W rezultacie z biegiem lat mam coraz większy dystans do oceniania polityków i prowadzonych przez nich działań, zwłaszcza na arenie międzynarodowej, gdzie ten wpływ jest jeszcze mniejszy niż w kraju.

Dlatego choć wielu takie podejście wydawało się karkołomne, tonowałem krytykę polityki zagranicznej prowadzonej przez poprzedni rząd. Dokładnie to samo robię obecnie.  O co chodzi? Z różnych stron padają głosy, że nasze władze po raz kolejny nie potrafią ułożyć sobie relacji z Ukrainą i rozwiązać problemów na granicy. Przyznam szczerze, że irytują mnie te rytualne tyrady ekspertów, którzy zwykle szermują na prawo i lewo pojęciem realpolitik (to chyba jakieś magiczne zaklęcie, nie wiem).

Przyjrzyjmy się bowiem rolniczym strajkom oraz zarzutom, że dajemy się rozgrywać Kijowowi. Protestujący domagają się, by natychmiast rozszerzyć embargo na wszystkie produkty rolne. Mówią, że dopiero jak postawimy Ukraińców pod ścianą, no to wtedy tamci spokornieją w negocjacjach. Nie ulega dla mnie wątpliwości, że nasi wschodni partnerzy, niezależnie od faktu prowadzenia wojny (jeśli w ogóle cokolwiek może być od tego niezależne...), są trudnymi rozmówcami. Oszukują, nie dotrzymują słowa, eskalują żądania. Taki styl, nie poradzisz.

Czytaj też: W pułapce rozwoju

Tyle, że aktualne trudności niemal w ogóle nie są spowodowane importem żywności z Ukrainy do Polski. Powód jest banalny – Ukraińcy wolą wysyłać swoje towary do zamożniejszych krajów UE. To zresztą, obok spadku globalnych cen artykułów rolnych (dodajmy, całkowicie niezależnego od Kijowa), jest głównym źródłem naszych kłopotów. Polscy rolnicy tracą bowiem rynki zbytu na zachodzie Europy, a trzeba pamiętać, że trafia tam aż 80 proc. naszego eksportu. Nawet gdyby polski rząd wbrew wszelkim unijnym regułom zakazał tranzytu ukraińskiej żywności, i tak trafiłaby ona na zachód innymi kanałami.

Jedyną alternatywą jest przekonanie Komisji Europejskiej, aby wprowadziła kontyngenty, tak jak przed wybuchem pełnoskalowej wojny. Nie łudźmy się jednak, że Komisja to zrobi. Znów powód jest banalny – to wcale nie ukraińscy rolnicy eksportują płody rolne, ale międzynarodowe agroholdingi działające od lat na terenie Ukrainy. Holdingi, które należą do firm z Niemiec, Francji czy Holandii, i które za naszą wschodnią granicą nie muszą przestrzegać wyśrubowanych norm wprowadzanych przez Brukselę. W gruncie rzeczy w interesie tych podmiotów jest osłabienie konkurencji z Polski, z którą muszą się mierzyć od 2004 roku. Wojna na Ukrainie stała się paradoksalnie doskonałym pretekstem, żeby wpuścić agrooligarchów na unijny rynek.

To jednak wciąż kawałek obrazka. Wspomniane holdingi dorabiają się na ukraińskiej ziemi i pracy ukraińskich rolników, ale Kijów za wiele z tego nie ma, bo firmy te są zarejestrowane w rajach podatkowych. Administracja prezydenta Zełeńskiego idzie dziś zatem na wojnę z polskim rządem nie tyle w swoim imieniu, co w interesie zachodnich korporacji. Może liczą, że dostaną od Berlina czy Paryża coś extra w zamian, ale mam obawę, że to przekonanie jest dość naiwne. Jednocześnie jednak Kijów podkłada kolejne miny pod relacje polsko-ukraińskie. Wątpię, aby był to najrozsądniejszy pomysł, ale wracając do głównej tezy – polski rząd nie ma na to większego wpływu.

Podsumowując, to nie Ukraina jest źródłem kłopotów polskich rolników, tylko globalna struktura własności w tym sektorze. Jeśli politycy chcieliby ten problem rozwiązać, musieliby przekonać naszych producentów do konsolidacji, bo dziś polskie gospodarstwa są zdecydowanie za małe i niezdolne do konkurowania nawet z europejskimi gigantami. Mając jednak na uwadze fakt, że rolnicy do takiej dobrowolnej „spółdzielczej” konsolidacji od lat się nie palą, rząd musiałby to zrobić przymusowo. Wyobrażasz sobie, Drogi Czytelniku, że jakikolwiek rząd w Polsce ogłosi kolektywizację rolnictwa? 

No właśnie. Ja też nie za bardzo. To jednak oznacza, że polskie rolnictwo systematycznie będzie się zwijać. Politycy różnych opcji będą się przerzucać oskarżeniami i szukać kozłów ofiarnych, bo nikt nie odważy się przyznać, że realnie niewiele da się z tym zrobić. Czy to oznacza, że zostaje nam tylko siedzieć z założonymi rękami? To już temat na zupełnie inną historię...

Rolniczy imposybilizm   Protest rolników przy polsko-niemieckiej granicy w Świecku. PAP/Lech Muszyński

 

« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..

Marcin Kędzierski