Pani Sylwia opublikowała list wraz ze zdjęciem synka. Pytanie: „Czy on nie zasługuje na życie?” krzyczało z każdego zdania.
O tym, że w bliskiej rodzinie miała wielkiego świętego, wiedziała chyba od zawsze. Przez lata wiedza ta nie robiła na niej większego wrażenia: ot, przodek z historii. Bohaterski. To wszystko. Przyszedł jednak czas, gdy św. Maksymilian Kolbe niejako sam przypomniał o sobie. Teraz pani Sylwia Łabińska myśli i mówi o świętym przodku z dumą. A Maksymilianowi przypisuje swoje nawrócenie…
Krewna Kolbego
– Maksymilian Kolbe był synem brata mojej prababci – zaczyna opowieść pani Sylwia. – Urodziłam się w Szczecinie, miałam 14 lat, gdy z całą rodziną wyjechaliśmy do Niemiec, do Hanoweru. Byłam jedynaczką. Na początku było mi tu ciężko. Przez dobrych kilka lat chciałam wracać do Polski. Potem się przyzwyczaiłam, pokończyłam szkoły, nawiązałam znajomości. Ale czułam się i wciąż czuję Polką.
Pracowała w hotelarstwie. Energiczna i pogodna, lubiana przez otoczenie. Chociaż była ochrzczona i pochodziła z (formalnie) wierzącej rodziny, w zasadzie żyła tak, jakby Boga nie było. – Do kościoła chodziłam z babcią, jeszcze w Szczecinie. W Niemczech już nie. Nie czułam się „zobowiązana” świętością Kolbego, by się modlić czy chodzić na Msze Święte. Chociaż życiorys przodka trochę znałam. Wiedziałam o jego działalności w Niepokalanowie, Japonii, o męczeńskiej śmierci – opowiada pani Sylwia. – Dziś myślę, że ta postać była dla mnie dużo ważniejsza, niż zdawałam sobie z tego sprawę. A o. Maksymilian zapewne pamiętał o swojej rodzinie. I wstawiał się za nami u Boga.
To dla nas sygnał, że cenisz rzetelne dziennikarstwo jakościowe. Czytaj, oglądaj i słuchaj nas bez ograniczeń.
Agata Puścikowska