Modlitwa jest jedną z najbardziej tajemniczych rzeczywistości w życiu chrześcijanina.
Z jednej strony każdy, kto przeczytał Ewangelię, wie, że na modlitwie powinien być jak dziecko. A dzieci niewiele wiedzą i nie potrzebują wiedzieć wiele (jeśli chodzi o racjonalną wiedzę) o tym, w czym zazwyczaj uczestniczą. One po prostu są. Całymi sobą. Z drugiej strony tenże odbiorca Ewangelii doskonale pamięta, że uczniowie chodzili za Jezusem, widzieli i wiedzieli, że się modli, postanowili więc Go poprosić: „Panie, naucz nas modlić się, tak jak i Jan nauczył swoich uczniów” (Łk 11,1). A zatem: modlitwy można się nauczyć. Trzeba jeszcze do tego dodać niezbędną i gorzką refleksję na temat wypaczeń, jakie w życiu modlitwy nam zagrażają, zwłaszcza gdy zaczynamy traktować ją instrumentalnie (w sensie najbardziej prymitywnej formy religijnego odruchu: przebłagania bóstwa). Dwa tysiące lat istnienia chrześcijaństwa wygenerowało w tym względzie całkiem sporą liczbę herezji.
Tak, modlitwa jest jedną z najbardziej tajemniczych rzeczywistości w życiu chrześcijanina i – nie miejmy złudzeń – jedną z najważniejszych. Przystępując w tym roku (zgodnie z sugestią papieża jest to rok modlitwy przygotowującej nas do kolejnego jubileuszu) do Jezusowej szkoły modlitwy, poczyńmy zatem pewne podstawowe założenia: mowa w niej będzie o modlitwie indywidualnej, to po pierwsze. Co za tym idzie: chodzi o refleksję w rodzaju bardzo intymnej relacji z Bogiem, co oznacza, że oprócz ogólnych praw, właściwych wszystkim modlącym się, powinna generować również sporo indywidualnej i subiektywnej refleksji poprzedzającej osobistą pracę nad sobą w tym względzie.
Aby to wszystko nie brzmiało zbyt ciężko (bo praca nad sobą nie musi być uciążliwa, wręcz przeciwnie), zacznijmy od jednej z najbardziej urokliwych historii z życia świętych – ostatniego ziemskiego spotkania Scholastyki i Benedykta. Byli bliźniętami, co miało zapewne duży wpływ na jego przebieg. On mnich (bodajże najważniejszy w całej historii monastycyzmu zachodniego), ona mniszka – spotykali się tylko jeden raz w roku. Mieszkali niedaleko siebie, nie nadużywali jednak tego faktu, wierni swoim regułom. W trakcie ostatniego spotkania dzielili czas między modlitwę i duchowe rozmowy. Nadszedł w końcu moment rozstania. Benedyktowi bardzo zależało na tym, by dotrzeć do klasztoru na odpowiednią godzinę, aby nie powodować zgorszenia u braci. Scholastyka natomiast bardzo chciała spędzić z bratem więcej czasu. Złożyła ręce do modlitwy i została wysłuchana. Wielka burza i wicher sprawiły, że brat nie mógł powrócić od razu do klasztoru. I tu dochodzimy do najbardziej uroczego momentu tej historii: Benedykt oburza się („Coś ty narobiła?”), a Scholastyka się przekomarza („Wracaj do klasztoru, jeśli tylko możesz”). Oboje wiedzą, że to interwencja Boga, wyproszona przez siostrę wbrew wątpliwościom wiernego regule brata. Jakby niewieście emocje miały wziąć w rozrachunku Bożym górę nad racjonalizmem mężczyzny. Nie mają najmniejszej wątpliwości: Bóg wysłuchał modlitwy. Nie pojawia się nawet moment zdziwienia, zawahanie, ba – została udzielona łaska tej, która bardziej ukochała. Tych dwoje tak bardzo zanurzonych było w Bogu, że modlitwa była ich tlenem, środowiskiem życia, krwią, która płynęła w ich żyłach, i powietrzem, którym oddychali. Trzy dni później dusza Scholastyki unosiła się już w niebiosa. Czy brat bliźniak, wiedząc o tym już w trakcie spotkania, uległby i przedłużył je z własnej woli? Nie to jest jednak najważniejsze. Raczej to, że zastanawiając się nad tym, dlaczego Bóg wysłuchał modlitwy Scholastyki, znajdujemy jedną, jedyną odpowiedź. On zawsze pragnie tego (i wychodzi naprzeciw tym modlitwom), co przyczynia się do większego dobra duszy. Nie chodzi o to, kto modli się lepiej (skuteczniej?), raczej o to, jak ta modlitwa wpływa na miłość modlącego się do Bożego planu wobec niego.
Powyższe założenia dotykają jednego z najpoważniejszych problemów rodzących wątpliwości co do sensu modlenia się: skuteczności modlitw. Z jednej strony, pamiętamy o tym, iż „o cokolwiek” prosić będziemy, to się stanie. Z drugiej, niejednego i niejedną z nas przytłacza liczba modlitw „niewysłuchanych”. Osobiście wierzę w to, co napisał Norwid: „Modlitwy idą i wracają – nie ma nie wysłuchanej./ Dlatego wszystkie wysłuchane, że każda zwraca się na powrót./ A dlatego powraca każda z modlitw, że wszystkie są z Miłości”. Kiedy jednak mam spojrzeć w oczy rodzicom dwulatka, który właśnie przegrał z rakiem, wiem, że na tego typu refleksje trzeba im dać czas. Być może zranieni pozostaną przez pół życia, wątpiąc w moc modlitwy, skoro przecież mieli intencje jak najlepsze, a modlili się dniem i nocą. To samo może dotyczyć porzuconej żony, która latami modliła się o ocalenie swojego małżeństwa sakramentalnego. Albo i kapłana, który tracąc wiarę, usilnie błaga o znak. To dlatego – powtarzam – modlitwa jest jednym z najbardziej tajemniczych aspektów naszego życia wiarą: mało komu potrafimy zrelacjonować nasze problemy z nią związane tak, aby je dobrze zrozumiał, niekoniecznie przez porównanie do własnych.
Analogie w tak intymnych sprawach mogą się często nie sprawdzać. Co nie znaczy, że nie istnieją ogólne prawa życia modlitewnego, które dotyczą wszystkich. To właśnie o nich będziemy mówili w trakcie tego Wielkiego Postu, odwołując się przede wszystkim do nauczania Pana Jezusa. Konkretnie zaś do Jego przypowieści, zwłaszcza tych, które bezpośrednio dotyczą modlitwy. Opowiedział ich uczniom sporo. I sam był dla nich niedoścignionym wzorem modlitwy. W najważniejszych momentach swojej działalności od niej rozpoczynał, a na osobistych spotkaniach z Ojcem spędzał całe noce. Trudno się dziwić, że uczniowie zapragnęli tej Jego wyjątkowej szkoły modlitwy – „Panie, naucz nas modlić się”. Zróbmy to samo, przeżywając kolejny Wielki Post.
Czytaj więcej: Wielkopostny cykl „Jezus, modlitwa i ty”
ks. Adam Pawlaszczyk