Album „W ciszy eremu” Franciszka Kupczyka bezpretensjonalnie i szczerze dokumentuje życie w jednym z najbardziej tajemniczych miejsc w Polsce – kamedulskim klasztorze w Bieniszewie.
Słysząc „kameduła”, trudno – przynajmniej nad Wisłą – nie przypomnieć sobie historii szlachcica znanego z przemyślnych forteli i jego akcji odbijania przyjaciela z zakonu: „Zagłoba odjął od skroni pięści, którymi sobie głowę ściskał, i zakrzyknął: – Ależ on kamedułą nie zostanie, choćbym miał na Montem regium zajazd uczynić i siłą go odjąć! Dla Boga! Jutro zaraz do niego się udam. Przecie może mojej perswazji posłucha, a nie, to do księdza prymasa pójdę, do jenerała kamedułów! Choćbym też do Rzymu miał jechać – pojadę. Nie chcę ja chwale bożej ujmować, ale co z niego za kameduła, kiedy jemu i włosy na brodzie nie rosną. Tyle, co u mnie na pięści! Jak mi Bóg miły! On i mszy nie potrafi nigdy zaśpiewać, a jeśli i zaśpiewa, to szczury z klasztoru pouciekają, bo będą myślały, że kocur miauczy, wesele odprawując”. No cóż… Pan Zagłoba miłował Rzeczpospolitą, a rycerz, który po śmierci ukochanej zapragnął uciec od świata, niekoniecznie kierował się właściwą intencją. Bo nawet jeśli kandydaci na pustelników odnajdują w swoich samotniach ciszę i obecność Boga, to uciekinierami raczej nie należy ich nazywać. Można by się wręcz pokusić o stwierdzenie, że ich ukryta obecność w świecie jest jednocześnie najbardziej autentyczną obecnością. Nawet jeśli są niewidoczni, istnieją i przynoszą owoce.
To dla nas sygnał, że cenisz rzetelne dziennikarstwo jakościowe. Czytaj, oglądaj i słuchaj nas bez ograniczeń.
ks. Adam Pawlaszczyk