Roraty, szkoła i młodzieńcze fanaberie

Czy jesteśmy gotowi na poparcie edukacyjnej rewolucji i odejście od pruskiego modelu klasowo-lekcyjnego na rzecz szkoły jako domu kultury i nauki?

Za oknem minus pięć. Kraj spowity śniegiem (a przynajmniej jego znaczna część). Nozdrza wypełnia zapach zimy, czy jak to się dziś mówi w tych progresywnych kręgach – smogu. W parafiach ruszyły roraty. Dzieci z lampionami zasuwają rano (lub wieczorem) do kościołów. Grudniowy krajobraz jak za dawnych lat.

Wszystko się zgadza. Mróz, śnieg, smog, adwent i roraty. Tylko tych dzieci z lampionami tak jakby mniej. Trudno się dziwić, w końcu roczniki uczęszczające dziś do szkoły podstawowej są dwukrotnie mniej liczne niż w czasach mojego dzieciństwa. Co więcej, sekularyzacja robi swoje, a i roratnie obrazki w dobie smartfonów nie są już taką atrakcją jak jeszcze 30 lat temu. Wreszcie siedzenie w zimnym kościele to większe ryzyko infekcji, a to ostatnia rzecz, o jakiej marzą rodzice. Jeśli ryzykować chorobę, to w jakiś bardziej „prorozwojowy sposób” niż śpiewając piosenki z siostrą zakonną. 

Kiedyś roraty były wydarzeniem społecznym. Okazją do wyjścia z domu po ciemku i spotkania z kolegami poza lekcjami. Nawet jak ktoś był rodzinnie na bakier z Kościołem, „impreza lampionowa” była stałym punktem w nudnym, szkolnym życiu. Na roraty się po prostu czekało.

Dziś już tak nie jest. Nie chodzi jednak tylko o to, że dzieci mniej, że sekularyzacja, że infekcje. Angielski, basen, trening, szachy, balet. No i oczywiście korepetycje. Dziś dzieci fizycznie nie mogą być na roratach, kiedy te odbywają się wieczorem, a nawet kiedy są przed lekcjami, to zwyczajnie nie mają na nie siły, bo ich szkolny dzień nie skończy się o godzinie 13, ale 20. To nie jest wyłącznie kwestia woli. Dzieciaki par excellence padają na twarz ze zmęczenia.

Przez ostatnie 30 lat przeszliśmy ogromną zmianę społeczną, której ofiarą są m.in. nasze dzieci. „Umiesz liczyć, licz na siebie”. Wielokrotnie przywołuję to jedno z najgłupszych polskich powiedzeń, ale w tym konkretnym przypadku ma ono szczególnie dotkliwe skutki. Dziecko niemal od samego urodzenia musi wskoczyć do wyścigu. Być w czymś lepsze, aby móc konkurować z innymi. Życie to w końcu gra o sumie zerowej – brak wygranej oznacza porażkę i stratę. Dobre wychowanie (wytrenowanie?) dziecka to zresztą nie tylko wygrana jego samego, ale także rodzica. Analogicznie porażka idzie również na konto rodzica. Nikt nie chce być przegranym. Frajerem, który nie ogarnął.

Czy to oznacza, że te wszystkie zajęcia pozalekcyjne są złe? Czy powinniśmy z nich rezygnować? Żadną miarą! Nie ma nic piękniejszego w dojrzewaniu niż odkrywanie i rozwijanie pasji. Nie tylko naukowych, ale też sportowych, artystycznych, językowych, społecznych, i wielu, wielu innych. Jak wielkim marnotrawstwem Bożych talentów byłoby ograniczanie takiej możliwości?!
To wszystko jednak wymaga czasu. Podobnie zresztą jak budowanie więzi rodzinnych czy społecznych, tak ważnych dla naszego poczucia szczęścia. Ba, życie duchowe także jest funkcją czasu. Jak mawia papież Franciszek, czas jest ważniejszy niż przestrzeń. Jeśli czegoś nam dziś dramatycznie brakuje, to właśnie czasu.

Wniosek jest prosty. Dzieci i młodzież powinni mieć możliwość rozwijania swoich pasji w szkole. Skoro już siedzą tam tyle godzin dziennie, nie marnujmy tego czasu. Stwórzmy możliwość, aby to szkoła oferowała angielski, basen, trening, szachy czy balet. I korepetycje, czyli nic innego jak bardziej zindywidualizowany proces kształcenia. Tyle, że w godzinach lekcji, i co najważniejsze – za darmo, bo dziś wielu uczniów z biedniejszych rodzin zwyczajnie pozbawiona jest dostępu do tych pozalekcyjnych atrakcji.

Czy jesteśmy gotowi na poparcie takiej edukacyjnej rewolucji i odejście od pruskiego modelu klasowo-lekcyjnego na rzecz szkoły jako domu kultury i nauki? Zdaję sobie sprawę, że dla wielu to będzie nic więcej jak jakaś fanaberia. Wszak skoro my przeżyliśmy szkołę w jej aktualnej postaci i wyrośliśmy na ludzi, to i nasze dzieci mogą. Pytanie tylko, jak długo jeszcze uczniowie będą gotowi, żeby trwać w tym modelu. Albo inaczej – kiedy skończy się miejsce u psychologów dziecięcych dla tych, którzy z tego szkolno-korepetycyjnego kieratu powypadają.

A może, Drogi Czytelniku, ten moment już dawno nadszedł, tylko my wolimy zamknąć oczy i żyć w błogiej nieświadomości, zrzucając problemy psychiczne uczniów na karb ich młodzieńczych fanaberii?

Roraty, szkoła i młodzieńcze fanaberie   Unsplash

 

« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..

Marcin Kędzierski