Tomasz Krzyżak: wnioski Overbeeka to nadinterpretacja

Wiele wniosków sformułowanych w książce Ekke Overbeeka „Maxima culpa” to nadinterpretacja – twierdzi red. Tomasz Krzyżak, który również bada źródła wykorzystane przez autora książki. Jego zdaniem analiza tych źródeł wcale nie musi prowadzić do formułowanych przez Overbeeka jednoznacznych wniosków. Zarzuca też autorowi braki w kwerendzie oraz błędy, niedopowiedzenia i przede wszystkim – ahistoryzm.

KAI: Czy Pana zdaniem książka „Maxima culpa” jest rzetelna?

- Na pewno porusza bardzo poważny problem, z którym się Kościół mierzył i wciąż mierzy. Jeśli miałbym ją oceniać, powiedziałbym, że przynajmniej w niektórych sprawach, z którymi ja również się zetknąłem i w odniesieniu do dokumentów, które również badałem, autor dokonuje daleko idących interpretacji, na które ja osobiście bym sobie nie pozwolił. W książce wyczuwalny jest pewien pośpiech, który mógł towarzyszyć jej pisaniu i prawdopodobnie z tego powodu pojawiają się w niej różnego rodzaju błędy i niedopowiedzenia. Odnoszę wrażenie, że kwerenda w odniesieniu do niektórych spraw była robiona na szybko i nie do końca należycie.

KAI: Czy wszystkie sprawy omówione w książce Pan również badał?

- Nie. Mogę się odnieść tylko do wybranych wątków. Szczegółowo badałem sprawy ks. Surgenta i ks. Loranca. W swojej kwerendzie natrafiłem też na kilka spraw, które pojawiają się w końcowych rozdziałach książki, zatytułowanych „Wierzchołek góry lodowej” oraz „Fałszywe oskarżenia o fałszywe oskarżenia”.

Nie widziałem natomiast dokumentów dotyczących księży Lenarta i Sadusia. Praca, którą rozpoczęliśmy z Piotrem Litką polega bowiem na tym, że sięgamy po dokumenty tych spraw, które zostały oficjalnie rozpoczęte przez władze państwowe, czyli np. akta dochodzenia, akta prokuratury lub akta sądowe z procesów. Do teczek tajnych współpracowników sięgaliśmy wtedy, gdy udało nam się ustalić, że dany ksiądz przed lub po popełnieniu przestępstwa współpracował z bezpieką. W wielu przypadkach okazywało się, że był TW i w teczce znajdowało się kompletne dossier na jego temat, które wyjaśniało sytuację – np. w teczce personalnej odnajdywaliśmy wyrok w jego sprawie. Tymczasem wiedza w odniesieniu do ks. Lenarta i Sadusia pochodzi w zasadzie wyłącznie z teczek TW.

KAI: Opisując sprawy ks. Surgenta i ks. Loranca wyciąga Pan całkiem odmienne wnioski niż Overbeek. Dlaczego?

- Zacznijmy od ks. Surgenta. Mam pewien zarzut wobec autora książki. Wielokrotnie powtarza on, że nie możemy oceniać tamtych sytuacji z perspektywy naszej dzisiejszej wiedzy. Co z tego, jeśli sam takie właśnie oceny formułuje. Jeśli czytamy w aktach, że ks. Surgent stworzył prężne i liczne koło ministrantów przy jakiejś parafii, to my dziś wiemy, że mogło chodzić nie tylko o pracę duszpasterską, ale również jego chęć zapewnienia sobie dostępu do chłopców. Nie możemy jednak zakładać, że w tamtych czasach ktoś mógł go o to podejrzewać. Tymczasem z takimi właśnie podtekstami mamy w książce do czynienia.

KAI: Czy mógłby Pan podać przykłady takich nadinterpretacji w sprawie ks. Surgenta?

- Po pierwsze – Overbeek przekonuje czytelnika, że Wojtyła kierując ks. Surgenta do pracy w parafii w Kiczorze, gdzie dopuścił się on przestępstw, dobrze wiedział, z kim ma do czynienia: bo przecież z Surgentem przez lata były problemy właśnie na tle wykorzystywania nieletnich. Ale w świetle dokumentów nie można postawić takiej tezy. Mamy tylko jeden wyraźny ślad po tym, że w kurii krakowskiej wiedziano o jednym przypadku. Pytanie czy wiedział Wojtyła? Nie znajdujemy na nie odpowiedzi.

Pierwszą parafią Surgenta są Lachowice k. Suchej Beskidzkiej. Jest tam obserwowany przez SB, bo utrzymuje kontakty z jakimś księdzem mieszkającym w USA. Jest zresztą pod tą obserwacją od roku 1956, czyli jeszcze w czasach seminarium. Bezpieka poddaje kontroli m.in. jego korespondencję. W żadnej z jego charakterystyk z tamtego czasu nie pojawiają się żadne sprawy obyczajowe. W 1957 r. był nawet plan jego werbunku. W Lachowicach bezpieka odnotowuje konflikt miedzy tamtejszym proboszczem, organistą, a ks. Surgentem co doprowadza do podziału wsi na stronników proboszcza i Surgenta. Ten ostatni miał być nawet wezwany przez biskupa. Jesienią 1958 r. Surgent jest w konflikcie z dyrektorem miejscowej szkoły, który usunął krzyże z klas. Sam takowy wiesza, ale zostaje on zdjęty przez jakąś nauczycielkę. Konflikt we wsi narasta, do kurii jeżdżą delegacje z petycjami o zabranie Surgenta, ale nigdzie nie jest powiedziane, że to z powodu krzywdzenia dzieci. Pod koniec 1958 r. Surgent traci prawo do nauczania religii. Zostaje mu ono odebrane przez władze oświatowe. I znów nigdzie w dokumentach nie spotkałem się z twierdzeniem, że to z powodu molestowania dzieci. Ba, odnotowano, że do Powiatowej Rady Narodowej ze wsi jeżdżą delegacje z petycjami o przywrócenie księdza do pracy w szkole. Śmiem twierdzić, że w tak małej społeczności wieść o niestosownych czynach księdza szybko by się rozniosła i raczej nikt nie stawałby w jego obronie. W kolejnym roku w Lachowicach jest kolejny konflikt. Surgent nie ma gdzie mieszkać i nielegalnie wprowadza się do biura przewodniczącego Gromadzkiej Rady Narodowej, które mieści się w budynku zbudowanym jako dom katolicki lecz w pewnym momencie zabranym przez władze. W lipcu 1959 r. prokuratura wszczyna w tej sprawie postępowania, a SB zakłada w odniesieniu do księdza sprawę ewidencji operacyjnej.

Miesiąc później Surgent zostaje przeniesiony do parafii w Jaworznie. Jest to efekt jego konfliktowego charakteru. Esbecy z Suchej Beskidzkiej piszą do kolegów z Jaworzna, że chcą przesłać im jakieś „komprmateriały” na księdza, który jest agresywny w stosunku do ustroju i cieszy się „wielkim zaufaniem Kurii krakowskiej”. Nie wiemy co to były za kompromitujące materiały, ale raczej nie dotyczące przestępstw seksualnych. W kolejnych raportach, gdy ksiądz jest już w Jaworznie, jeden z funkcjonariuszy SB zapisuje, że proboszcz z Jaworzna – ks. Bajer – powiedział mu, że Surgent został przez biskupa zabrany z Lachowic, bo „rozrabiał miejscowego księdza”. W Jaworznie szybko popada w konflikt z proboszczem, który uważa, że nie ma z niego żadnego pożytku, bo nie ma on prawa do nauczania religii. W charakterystyce sporządzonej w październiku 1969 r. – Surgent był już po pracy w Lachowicach, Jaworznie, Wieliczce, Lipnicy Wielkiej i Żywcu – SB zapisała, że w każdej był krótko, bo „zawsze popadał w kolizję z proboszczami”.

Opowiadam o tym tak długo, bo Overbeek – powołując się na rozmowy z mieszkańcami Lachowic stwierdza, że wszyscy we wsi wiedzieli o tym, że Surgent seksualnie wykorzystuje dzieci, mówiło się o tym głośno i „fama o tym dotarła do kurii w Krakowie i do biskupa Wojtyły osobiście” i stąd różne delegacje do kurii. Nie neguję oczywiście świadectw świadków, ale to się nie skleja. Przecież gdyby cała wieś huczała od plotek, to wiedzę tą miałaby także bezpieka. A z jej raportów nie wynika, by ją posiadała. A przecież można to było wykorzystać do werbunku księdza. Tymczasem sprawę ewidencji obserwacyjnej, o której wspomniałem, szybko zamyka, materiały odsyła do archiwum i podejmuje na chwilę dopiero w połowie lat 60. Sugerowanie, że w kurii wiedziano o tym, iż molestuje dzieci jest nadużyciem. Dopiero w połowie lat 60., gdy Surgent jest wikarym w Wieliczce możemy spekulować, ale podkreślam spekulować, że w kurii czegoś dowiedziano się o jego występkach.

KAI: Co takiego zdarzyło się w Wieliczce?

- W 1964 r. Surgent, który pracował w tej parafii od roku 1962, zostaje z niej odwołany i odesłany do dyspozycji arcybiskupa lubaczowskiego. Notka w tej sprawie ukazała się w kurialnym piśmie „Notificationes e Curia Metropolitana Cracoviensi” z 1964 r. (nr 8–9). Bezpiekę informuje o tym także jakiś informator z kurii o ps. „Karol”. Funkcjonariusze SB z Krakowa potwierdzają informację w Lubaczowie. Lubaczów odpowiada, że faktycznie Surgent zjawił się w diecezji, ale biskup Nowicki nie przyjął go do pracy i nakazał powrót do Krakowa. Tu trzeba rozjaśnić: ks. Surgent chociaż pracował w archidiecezji krakowskiej, to z uwagi na miejsce urodzenia (Lwów) był inkardynowany właśnie do diecezji lubaczowskiej i aż do lat 80. pozostawał duchownym podległym tamtejszemu ordynariuszowi.

Nie wiemy skąd to nagłe odesłanie Surgenta do Lubaczowa. Dokumenty na ten temat milczą, choć nie do końca. Pojawia się bowiem notatka, w której funkcjonariusz SB pisze, że w Wieliczce ksiądz zachowywał się podobnie jak w Lachowicach – tzn. wszedł w konflikt z proboszczem, „który był z niego niezadowolony”. I znów pojawiają się wzmianki o delegacjach oraz listach słanych do kurii z prośbą o przywrócenie Surgenta. W międzyczasie w Wieliczce zmienia się proboszcz i usiłuje zapanować nad sytuacją, bezpieka odnotowuje, że obiecuje parafianom, iż pojedzie z delegacją do kurii i wystara się o powrót wikarego. I znów ani słowa o wykorzystywaniu dzieci.

Dziś wiemy, że Surgent dopuszczał się tych czynów w Wieliczce, bo zgłosił się mężczyzna, który twierdzi, że bliska mu osoba została przez tego księdza skrzywdzona właśnie w tej parafii. Zgłosił się nie tylko do redakcji „Rzeczpospolitej”, ale też w końcu 2021 roku poinformował delegata ds. ochrony dzieci i młodzieży w archidiecezji krakowskiej. Wcześniej – tzn. w latach 60. fakt ten nie był nikomu zgłaszany. Nie można zatem twierdzić, a tak robi Overbeek, że kuria wiedziała, ale umyła ręce.

Podobnie rzecz ma się z parafią w Lipnicy, gdzie Surgent zjawia się w połowie 1965 r. Tu proboszcz oficjalnie nie chce wikarego, nie wpuszcza go na plebanię. Wojtyła kieruje Surgenta do Sidziny, ale ulega presji parafian z Lipnicy i szybko go do niej przywraca. Wikary zyskuje sympatię wiernych. Gdy w 1966 r. proboszcz odchodzi na urlop zdrowotny parafianie liczą na to, że to Surgent zostanie nowym proboszczem. Kuria przysyła jednak administratora, a Surgenta wysyła do Żywca. Ludziom nie podoba się ta decyzja i ślą do kurii telegramy z żądaniem przyjazdu przedstawiciela i przywrócenia Surgenta. W pewnym momencie dochodzi do okupacji kościoła i plebanii, administrator siłą zostaje wsadzony do samochodu i wywieziony na pole. Zostaje też uderzony w głowę kielichem. Parafianie wysyłają delegację do kurii i wóz do Żywca po Surgenta. W Krakowie zapadają szybkie decyzje. Do Lipnicy wysłany zostaje nowy administrator, stary otrzymuje zakaz pojawiania się w miejscowości (po jego rzeczy przyjedzie później gospodyni), do wsi jedzie też wuj Surgetna wraz z córką. Ma on wpłynąć na duchownego, by podporządkował się decyzjom biskupa. Ostatecznie po wysłuchaniu argumentów nowego administratora parafianie ustępują. Surgent też.

Overbeek sugeruje, że decyzja proboszcza o tym, by nie przyjmować Surgenta była wynikiem jego wiedzy o tym dlaczego wcześniej został z diecezji usunięty. Niezgoda kurii na mianowanie Surgenta proboszczem wynikała – jego zdaniem – z tego, że wiedziano iż wykorzystuje dzieci. Znów mamy do czynienia z nadinterpretacją, bo nic takiego w źródłach nie ma.

Pierwszy konkretny dowód, że władze kościelne dowiedziały się o krzywdzie osób małoletnich, wiąże się z przejętym pod koniec lat 60. przez bezpiekę listem, w którym biskup lubaczowski udziela ks. Surgentowi reprymendy w związku z krzywdą, której był on sprawcą. Nazwisko Wojtyły w nim nie pada, ale jest informacja o tym, że o sprawie wie kuria krakowska. Na pewno wiedzieli biskupi Groblicki, Pietraszko i wicekanclerz kurii. Trudno, by kardynał nie wiedział. Surgent jest wtedy w wikarym w Krakowie. Dlaczego został oddelegowany do pracy w Soli Kiczorze? Tu pojawia się zgrzyt. Fakty są jednak takie, że nie dysponujemy wspomnianym listem, gdyż w aktach go nie ma. Są też wątpliwości co do jego datowania. W kontekście tych wątpliwości decyzję o skierowaniu Surgenta do Kiczory oceniać można różnie. Być może w momencie, gdy ta niefortunna decyzja była podejmowana, sprawa molestowania nie była już sprawą świeżą. Być może faktycznie zdarzyło się to w Wieliczce. Ale te wątpliwości nie pozwalają na twarde stawianie tez, że Wojtyła wiedział o przestępstwach Surgenta i je ukrywał.

Do przestępstw w Kiczorze dochodzi w 1971 r. W 1973 r. Surgent trafia do więzienia. Zanim się to stało Wojtyła w trybie natychmiastowym zwalnia go z diecezji. Ksiądz odsiaduje wyrok. Nie wiemy co dzieje się z nim po wyjściu z więzienia. Overbeek twierdzi zaś, że Wojtyła obiecywał mieszkańcom Kiczory, że przywróci im ich księdza, i że nawet po prawomocnym wyroku, pozwolił mu pozostać księdzem i katechetą. A w tle pojawia się sugestia, że to on załatwił Surgentowi pracę w diecezji koszalińsko-kołobrzeskiej, w której duchowny znalazł się w listopadzie 1978 r. – niespełna miesiąc po wyborze Wojtyły na papieża.

Tymczasem sprawa ta musiała się rozegrać między biskupem lubaczowskim a koszalińsko-kołobrzeskim. Wojtyła nic do tego nie miał. Co więcej wydaje mi się, że jest prawdopodobne, iż Surgentowi mógł pomóc jakiś kolega, ksiądz z diecezji lubaczowskiej pracujący w diecezji koszalińsko–kołobrzeskiej. Kapłani z diecezji lubaczowskiej byli rozproszeni po całym kraju. Wielu z nich pracowało na tzw. Ziemiach Odzyskanych, w tym właśnie na Pomorzu.

KAI: Przypadek ks. Loranca to dla Overbeeka kolejna okazja stawiania zarzutów Karolowi Wojtyle. Według Pana, analiza źródeł wskazuje, że reakcja kardynała na przestępstwo była właściwsza niż można było oczekiwać. Skąd te rozbieżności?

Pozytywna opinia o reakcji Karola Wojtyły jest opinią kilku prawników kanonistów, którym przedstawiłem zaistniałą sytuację, jednocześnie nie mówiąc o jaką osobę i jaką diecezję chodzi. Zgodzili się, że podjęte wówczas działanie było jak na lata 70–te działaniem ponadstandardowym.

Przypomnę sekwencję zdarzeń: proboszcz w Jeleśni – ks. Felks Jura - o tym, że Loranc krzywdzi dzieci dowiaduje się od ich matek 28 lutego 1970 r. Sam ksiądz się do tego przyznaje. Następnego dnia proboszcz konsultuje sprawę z dziekanem, ten poleca nie zwlekać lecz jechać do kard. Wojtyły razem z oskarżanym. Obaj stawiają się u kardynała 1 marca. Wojtyła – jak wynika z relacji księdza Jury początkowo nie wierzy, że ksiądz mógłby dopuścić się takiego przestępstwa. Kiedy ks. Loranc potwierdza relację proboszcza natychmiast zapada decyzja o odwołaniu go z funkcji wikarego. Ks. Loranc dostaje polecenie wyjazdu do domu rodzinnego w Łodygowicach gdzie ma czekać na dalsze decyzje. Dopiero dwa dni później o sprawie dowiaduje się milicja. Księdza w parafii już nie ma. Proboszcz Jura 10 marca dostał list z kurii z informacją o suspendowaniu Loranca – czyli zawieszeniu go we wszystkich obowiązkach. Decyzja ta musiała zapaść jednak wcześniej – przed 7 marca, gdy Wojtyła wyjechał do Rzymu. Prawo do zasuspendowania księdza ma bowiem jedynie ordynariusz, więc zapewne zrobił to przed wyjazdem. Z dokumentów wiemy, że 11 marca ks. Loranc rozmawiał w kurii z biskupem Pietraszką i otrzymał nakaz zamieszkania w klasztorze cystersów w Mogile do czasu wyjaśnienia sprawy. Podporządkowuje się i 13 marca na pewno jest już w klasztorze, bo w urzędzie dokonuje tymczasowego zameldowania. W Mogile 18 marca zostaje zatrzymany. Potem jest szybki proces i więzienie.

Ale podsumujmy: Wojtyła usuwa księdza natychmiast z parafii, suspenduje i nakazuje mu pobyt we wskazanym miejscu. Trudno o lepsze środki zaradcze.

KAI: Ksiądz wychodzi z więzienia w połowie 1971 roku i co się z nim dzieje?

Overbeek stawia tezę, że ks. Loranc został niemal natychmiast przywrócony do pracy duszpasterskiej bez żadnej kary. Nie jest to prawdą. Zachował się list podpisany przez Karola Wojtyłę, skierowany do Loranca, w którym kardynał wyjaśnia, że Trybunał Metropolitalny zdecydował o zastosowaniu w jego sprawie prawie łaski z uwagi na odbytą już karę więzienia. (Prawo kanoniczne dawało możliwość odstąpienia od wymierzania kary, gdy sprawca został już ukarany przez władze państwowe). Warto zauważyć wzmiankę o Sądzie Metropolitalnym – to nie była osobista decyzja kardynała, ale pięciu sędziów. Karol Wojtyła pisze, że prawo łaski nie wymazuje przestępstwa. Zapowiada stopniowe przywracanie do pracy. Uwzględniając skruchę i chęć poprawy i naprawienia zła zdejmuje z niego suspensę, pozwala zamieszkać w Zakopanem, ale bez prawa do nauczania religii oraz spowiadania.

Na to, że Loranc nie został przywrócony od razu do duszpasterstwa wskazuje też list z września 1973 r., który zakopiański proboszcz napisał do kardynała. Informuje, że rozchorował się jeden z wikarych, nie wiadomo jak długo będzie się leczył. Prosi metropolitę o to, by włączył do zespołu duszpasterskiego parafii, ale bez prawa do nauczania religii księdza Loranca, który od dwóch lat przebywa w klasztorze i na zlecenie kurii przepisuje księgi liturgiczne.

Wtedy zapada decyzja, by przywrócić kapłana do posługi, choć nadal nie występuje on jako wikariusz parafii. Jest rezydentem. Proszę zauważyć: od momentu zamieszkania w Zakopanem jesienią 1971 do września 1973 r. mijają dwa lata. W tym czasie Loranc wciąż ma ograniczenia.

Po kilku latach SB podejmuje próbę rozgrywania kard. Wojtyły w kontekście ks. Loranca. W połowie 1974 roku pojawia się fałszywy list informujący o tym, że ksiądz znów ma coś na sumieniu. Overbeek twierdzi, że ta fałszywka musiała bazować na jakiś prawdziwych informacjach, a kard. Wojtyła „rozwiązał” sprawę po raz kolejny przenosząc kapłana – do szpitala w Chrzanowie. To możliwe, ale mało prawdopodobne. Przeniesienie Loranca do Chrzanowa nie następuje od razu, ale dopiero w czerwcu 1975 roku. Wiele wskazuje na to, że kardynał badał tę sprawę i doszedł do wniosku, że zarzuty nie są prawdziwe. Być może domyślał się, że to sprawa SB. Proszę zatem zauważyć: od przejścia Loranca do Chrzanowa mijają cztery lata. Uważam, że była to swego rodzaju próba.

KAI: W filmie Marcina Gutowskiego pojawiają zarzuty o brak kary suspensy dla tych księży, sformułowane przez Thomasa Doyle’a. Dlaczego w przypadku ks. Loranca miała ona charakter tylko przejściowy?

- To jest niezrozumienie kodeksu prawa kanonicznego. Suspensa nie jest karą wieczną tylko czasową, ona ma skłonić danego księdza do poprawy. Trzeba też zauważyć, że w podobnych sprawach mieliśmy bardzo różne reakcje hierarchów.

KAI: Jakie uwagi ma Pan do wspomnianych dwóch końcowych rozdziałów książki?

W wielu omawianych przypadkach Overbeek dokonuje uproszczeń i stosuje niedopowiedzenia. Sugeruje np. że Wojtyła musiał o czymś wiedzieć, choć nie ma na to żadnych dowodów. Przykładem może być przypadek ks. Klenowskiego z diecezji katowickiej, skazanego w 1948 r., który wyszedł z więzienia w latach 50. i zamieszkał jako rezydent na terytorium archidiecezji krakowskiej. Overbeek twierdzi, że Wojtyła musiał wiedzieć o jego wcześniejszych przestępstwach. Nie musiał. Żeby to stwierdzić wystarczy znać realia Kościoła w Polsce i mieć świadomość, jak niedoskonały jest obieg różnych informacji, również dzisiaj.

Skądinąd pisząc o ks. Klenowskim autor książki twierdzi, że to jedyny znaleziony przez niego przypadek księdza skazanego w latach 40. Z moich badań wynika tymczasem, że nie jedyny. I wcale nie trzeba dużego wysiłku, by odnaleźć inne. A to oznaka niezbyt rzetelnej kwerendy. Na marginesie nazwisko księdza też przekręca, ale to może tylko literówka.

Poza tym autor przywołuje kilka spraw księży, którzy mieli procesy sądowe, ale nie informuje czytelnika, że np. jeden z zakonników (brat zakonny – a nie jak pisze Overbeek ksiądz zakonny) jeszcze przed rozpoczęciem procesu został wyrzucony z zakonu, a inny ksiądz tuż po wyroku opuścił Kościół rzymskokatolicki i odnalazł się w innym – także katolickim.

Wiele wniosków formułowanych jest w podtekście. Mogą być one mylące. Zilustruję to przykładem z własnej pracy. Zajmuję się przypadkiem księdza, którego konsultowała na prośbę obrony Wanda Półtawska. Przyjmując sposób myślenia Overbeeka mógłbym postawić tezę, że Wojtyła, który się z Półtawską przyjaźnił też musiał o tej sprawie wiedzieć, a nawet osobiście skierował do niej obrońców księdza. A zatem wiedział i robił wszystko, by księdza wybronić – zwłaszcza, że opinia Półtawskiej była na jego korzyść. Ale takie rozumowanie jest nieuprawnione.

Nie brak też błędów faktograficznych. W książce opisana jest sprawa krakowskiego księdza. J. M., który w jednej z podkrakowskich miejscowości obnażał się przed dziećmi i w 1981 r. został za to skazany. Overbeek pisze, że już w grudniu 1977 roku ów ksiądz obnażał się przed dziećmi w innym mieście, został wtedy zatrzymany, ale sprawa mimo mocnych dowodów została szybko umorzona. A to nie prawda. Ksiądz nie został wcale zatrzymany, a sprawy wcale nie podjęto. Dlaczego? Bo – tu cytat z milicyjnego dokumentu: „czynności nie potwierdziły z całą stanowczością, że osobą tą [ekshibicjonistą] był w/wym. [ks. J.M] w związku z powyższym odstąpiono od wszczęcia postepowania”.

Pytanie o rzetelność autora pojawia mi się również np. w kontekście sprawy ks. Słodkowskiego. Analizując ten przypadek napisaliśmy do biskupa opolskiego Andrzeja Czai z prośbą o kwerendę w archiwach kurii, która pomogłaby nam ustalić, jakie było rozumowanie bp. Jopa. Zdecydował on, mimo skazującego wyroku, o przywróceniu wspomnianego księdza do pracy duszpasterskiej po tym jak opuścił on mury więzienia. Dostaliśmy wyniki kwerendy i kilka dokumentów z teczki księdza. Wynikało z nich, że biskup był całkowicie przekonany, że oskarżenia są prowokacją bezpieki (choć zapewne tak nie było). Ale trudu zagłębienia się w to rozumowanie nie widać u Overbeeka.

KAI: Jak odniesie się Pan do kwestii ujawniania w książce nazwisk sprawców?

- Autor zaznaczył, że zmienił nazwiska wszystkich osób poszkodowanych, dla mnie natomiast ujawnianie nazwisk sprawców jest sporym problemem. Tu też Overbeek jest niekonsekwentny. Raz nazwiska sprawców podaje, innym razem ukrywa ich pod inicjałami. Mój problem z ujawnianiem nazwisk bierze się stąd, że żyją przecież ich bliscy, rodziny. Zdarza się, że żyją też sami sprawcy. Wyobraźmy sobie taką sytuację: do przestępstwa doszło w latach 70. Ksiądz został ukarany, odsiedział wyrok. On się w świetle prawa już dawno zatarł. Dziś kapłan ma 90 lat. Na przykładzie jego historii mogę omawiać pewne mechanizmy, natomiast czy mam prawo, ujawniając jego nazwisko, po wielu latach znowu go karać? Tu jest pewien dylemat.

KAI: Co Pana zdaniem należy robić, by odpowiadać na pytania pojawiające się w kontekście książki „Maxima culpa”?

- Trzeba dalej badać te sprawy. I nie bać się tego. Kieruję te słowa zwłaszcza do naszych księży biskupów. Mam pozytywne doświadczenia współpracy z niektórymi hierarchami. O biskupie Czai z Opola już wspomniałem, ale opisując w „Rzeczpospolitej” dwa przypadki dotyczące archidiecezji gnieźnieńskiej mogliśmy też liczyć na ogromną pomoc abp. Wojciecha Polaka. Także nie ma się co bać. Trzeba badać.

rozmawiała Maria Czerska

« 1 »