W filmie wszystkie osoby wyróżniające się z tłumu, nawet nienazwane, są prawdziwe. Adam Gotner był jedną z nich.
W pobliżu przystanku Gdynia-Stocznia dostał serię z karabinu maszynowego, zamontowanego w wieżyczce czołgu. Został ciężko ranny, ale przeżył. „Czarny czwartek” obejrzał już w grudniu ubiegłego roku. Wszystko się zgadza – mówi – tak było. Miał 17 lat, kiedy po raz pierwszy przyjechał do Gdyni. Urodził się w Tomaszowie Mazowieckim, potem mieszkał w Gliwicach. – Pokłóciłem się z ojcem i uciekłem z domu. Bardzo chciałem zobaczyć morze – wyjaśnia Adam Gotner. Żeby dostać pracę w stoczni, przerobił nawet metrykę urodzenia, bo do pełnoletności brakowało mu kilka miesięcy. Przyjęto go do pracy, ale wkrótce otrzymał powołanie do wojska. Służył w Częstochowie, gdzie poznał swoją przyszłą żonę. Po wojsku wrócił do stoczni.
W grudniu 1970 r. uczył się w Technikum Budowy Okrętów „Conradinum” w Gdańsku-Wrzeszczu. Mieszkał na kwaterze w Orłowie. W poniedziałek po skróconych lekcjach wraz z kolegami z Gdyni pojechali do Gdańska. Chcieli zobaczyć na własne oczy, co się dzieje. We wtorek lekcje zostały odwołane. Znowu wybrali się do Gdańska. Widzieliśmy, jak milicja rozbija szyby, łapie gapiów. – Widziałem majora Wojska Polskiego, który nawoływał ludzi, żeby nie uciekali zejściem do dworca, bo ich tam zagazują. Później był tak zachrypnięty, że nie mógł mówić – wspomina. – Widzieliśmy, jak milicja złapała chłopaka, bili go i kopali. Nie zabrali go, bo w suce nie było już miejsca. Wstał i szedł chwiejnym krokiem, a z tłumu na Rajskiej ktoś krzyknął, że to jest ormowiec. Napadli go, skopali, a kiedy się wyjaśniło, że nie jest, podnieśli go i przepraszali. To już nie były przelewki, trochę się przestraszyliśmy. Wróciłem do Orłowa.
Następnego dnia, w środę, słyszał już warkot czołgów jadących na Gdynię. Wieczorem wrócił na kwaterę. – Zauważyłem, że wszyscy koledzy są wykąpani i ogoleni, mają przygotowaną świeżą bieliznę. A przecież na kwaterze specjalnie nas nie rozpieszczano, bo ciepła woda była tylko raz w tygodniu – wraca pamięcią do tamtych wydarzeń. – Pytam, co wy tak. A jeden mówi, że nie wiadomo, co będzie jutro. Gdyby się coś wydarzyło, gdyby ktoś trafił do szpitala, to trzeba się jakoś prezentować. W środę wieczorem usłyszał apel Stanisława Kociołka, sekretarza KW PZPR w Gdańsku, do podjęcia pracy następnego dnia. Gdyby nie to, w czwartek siedzielibyśmy w domu – mówi Gotner. – Dojechaliśmy do przystanku Gdynia-Stocznia, przeskoczyliśmy jak zwykle przez płot, przeszliśmy na drugą stronę ulicy i doszliśmy do końca wiaduktu.
Oparliśmy się i patrzymy, co się dzieje. Nagle z czołgu na wprost nas poszła seria z karabinu maszynowego. Myślałem, że to ślepaki. Nie wiedziałem, że dostałem sześć kulek. Nie czułem bólu, kompletnie nic. Tylko już nie mogłem oddychać. Dławiłem się krwią. Ale stanąłem na nogach i poszedłem w kierunku tłumu po pomoc. Świat wirował mi w głowie, ale starałem się ustać na nogach. Nie miałem świadomości, że zostałem postrzelony. Ktoś mnie tam złapał i to wszystko, co pamiętam. Ocknąłem się przed szpitalem, w furgonetce. Jakiś kapitan przystawił mi pistolet do głowy i zaczął coś krzyczeć po niemiecku. Znalazł się w szpitalu. Przeżył dzięki starannej opiece lekarzy i pielęgniarek. Po 9 miesiącach wrócił do pracy.
To dla nas sygnał, że cenisz rzetelne dziennikarstwo jakościowe. Czytaj, oglądaj i słuchaj nas bez ograniczeń.