"Słynny Błękitny prochowiec" z Leonardem Cohenem w katowickim Spodku śpiewało 4 października 10 tysięcy fanów.
Artysta przyjechał w krótkim płaszczu, ale z niezmiennie mocnym głosem i charyzmą. Cohena słuchaliśmy na strajkach studenckich w latach 80. Jego piosenki przenosiły nas w świat, gdzie liczy się bliskość, druga osoba, „święte” rytuały, z których składa się codzienność.
Postaci i rekwizyty z jego piosenek – wierszy były jak hasła wywoławcze. Jak legendarna Jane, „do dziś” nosząca kosmyk włosów ukochanego, która stała się symbolem wierności i miłości. Razem z kanadyjskim bardem śpiewaliśmy: „Wicher wieje, nad grobami wicher wieje, wolność musi przyjść, a my wyjdziemy z cienia”. Tłumaczył i interpretował go Maciej Zembaty.
Sam artysta po raz pierwszy przyjechał do Polski w 1985 roku. W 2007 zaśpiewał w studiu Trójki, a jesienią 2008 r. znów występował w naszym kraju. I ma wciąż nowe pokolenia wielbicieli. Pierwszą część trzygodzinnego koncertu 76-letni artysta poświęcił prezentacji nowszych utworów. Druga pełna była starych hitów, w nowych, przejmujących aranżacjach.
Znane od lat teksty „Everybody know”, „Tower of song”, „In my secret life”, śpiewane z towarzyszeniem 9-osobowego zespołu i magnetyzującego chórku sióstr Hattie i Harley Webb, urzekały i porywały, jakbyśmy słyszeli je pierwszy raz. Cohen rozpoczął od „Dance me to the end of love”, a zakończył „Hey, that’s no way to say goodbaye”. Wszyscy byli zgodni, kiedy śpiewał: „Nie ma mowy o pożegnaniu”.
To dla nas sygnał, że cenisz rzetelne dziennikarstwo jakościowe. Czytaj, oglądaj i słuchaj nas bez ograniczeń.
Barbara Gruszka-Zych