Dużo pisało się o wakacyjnej premierze czarnej komedii Jerzego Andrzeja Masłowskiego w warszawskim Och-Teatrze. Po jej obejrzeniu niewiele można napisać.
Debiut reżyserski Marii Seweryn, zatytułowany „Zaświaty, czyli czy pies ma duszę”, zapowiadano jako rozprawę ze schematami polskiego myślenia o śmierci i życiu pozagrobowym. A dostaliśmy spektakl prawie kabaretowy, prowokujący do salw śmiechu błyskotliwymi hasłami, niewnoszącymi jednak niczego nowego do wiedzy, jaką na temat życia „po drugiej stronie” mają przedszkolaki.
„Czarna komedia filozoficzna” niewiele ma wspólnego z głębszą refleksją, powiela schematy, które powtarza spora część społeczeństwa nietracącego czasu na pytanie: „dokąd idziemy?” No może dowiadujemy się jednego: że zarówno dla katolików, jak i niewierzących po śmierci zaczyna się jakieś życie, może trochę lepsze, uwolnione od czasu, śmierci, bólu niekochania, a nawet konieczności płacenia kredytów – bo z tego powodu jedna z bohaterek nie chce wracać na ziemię.
Sztuka opowiada o trzech striptizerkach: Gizeli, Languście i Serenadzie (Viola Arlak, Małgorzata Bogdańska, Paulina Holtz), które swoją śmierć kliniczną spędzają gdzieś przed bramą św. Piotra, czekając na Sąd Ostateczny. Przepatrują własne życie, przenosząc tutaj swoje uczucia i przyzwyczajenia.
Spektakl rozczarowuje nie z powodu zgrabnej przecież reżyserii, ale miałkości wybranego tekstu. Może wielu uważa, że w wakacje w teatrze trzeba się pośmiać? Metafizyczny dreszcz wprowadza jedynie żywy pies reżyserki – Lulu. Pokazuje, że ma za nic podział na scenę i widownię, ziemię i zaświaty. Żyje, chociaż w spektaklu uległ wypadkowi. I przez 100 minut nie szczeka.
To dla nas sygnał, że cenisz rzetelne dziennikarstwo jakościowe. Czytaj, oglądaj i słuchaj nas bez ograniczeń.
Poleca - Barbara Gruszka-Zych