Artur Domosławski napisał książkę o swoim mistrzu Ryszardzie Kapuścińskim. Już przed wydaniem wzbudza ona emocje. Bo wdowa po „reporterze XX wieku” w sądzie próbuje zablokować publikację książki.
„Kapuściński non-fiction” – to książka, której nie da się czytać na zimno. Wiedza o jej bohaterze, docierająca do nas w trakcie lektury, dziwi, gniewa, nawet wścieka, a w końcu budzi dla niego współczucie. Tak było ze mną, nie wiem, czy inni przeżyją to samo.
Bo to trudna lektura nie tylko dla dziennikarza zafascynowanego reportażem, ale i dla czytelników, którzy odkryli ten gatunek dzięki Kapuścińskiemu, a przede wszystkim – rozczytywali się w nim. Teraz okazuje się, że znakomity reporter nie gardził zmyśleniem, nie przywiązywał wagi do faktów. A przy tym tworzył nie całkiem zgodną ze swoją biografią legendę.
Zmyślenia i fakty
Od dawna wiedziałam, że wydarzenia opisywane w tekstach m.in. mojego mistrza nie zawsze były zgodne z rzeczywistością. Z opowieści tych, którzy z nim podróżowali. Zresztą sam przyznawał, że nie notował i nie nagrywał. Nie byłam jednak świadoma, ile w tych tekstach konfabulacji. Ani tego, że z trzech osób wymienionych na okładce angielskiego wydania „Wojny futbolowej”, z którymi rzekomo się spotkał – Che Guevara, Salvador Allende i Patric Lumumba – widział się tylko z Allende.
Domosławski dotarł do bohaterów jego opowieści. I okazało się, że na przykład bohater „Cesarza”, Hajle Sellasje, czytał książki i nie był – jak pisze Kapuściński – analfabetą. O innej postaci z Ameryki Łacińskiej, wymienionym z imienia i nazwiska wydawcy, który, według opisu Kapuścińskiego, naciąga kolejnych proboszczów na gazetowe sprostowania i czerpie z tego korzyści materialne, autor dowiedział się, że w rzeczywistości był prawym i szanowanym obywatelem. To może denerwować nie tylko dziennikarzy rygorystycznie trzymających się wypowiedzi opisywanych ludzi oraz prawdziwości zdarzeń.
To dla nas sygnał, że cenisz rzetelne dziennikarstwo jakościowe. Czytaj, oglądaj i słuchaj nas bez ograniczeń.
Barbara Gruszka-Zych