Duchowe centra literatów nie mają wiele wspólnego z politycznymi, czy nawet kulturalnymi, stolicami.
Kiedy przygotowywałem antologię młodej poezji religijnej dla magazynu „44/ Czterdzieści i Cztery”, ze zdziwieniem zauważyłem, że wśród autorów, którzy znaleźli się w kręgu moich zainteresowań, nie ma ani jednego przedstawiciela stolicy. Przeważają za to poeci pochodzący z „prowincji”, choć przecież wcale nie zamierzałem przyjmować takiego klucza. Owszem, część z nich mieszka w dużych miastach, z reguły jednak nie w tych, które zwykło się uważać za najbardziej płodne literacko, jak np. Warszawa czy Kraków. Wszyscy też sytuują się poza modnymi w literaturze nurtami. Nie interesują ich językowe pseudoeksperymenty, nie starają się za wszelką cenę prowokować. Scenerią ich wierszy nie stają się modne kluby, a głównym tematem lirycznych wynurzeń – używki. Odkryli, że prawdziwe życie jest gdzie indziej.
Myślę, że takie odkrycia są źródłem każdej dobrej literatury. Inspiracją do jej tworzenia bywa raczej życie zwykłych ludzi niż tematy z pierwszych stron gazet. Gdyby czerpać wiedzę o życiu wyłącznie z mediów, można by dojść do wniosku, że Polska to Warszawa, najważniejszą dziedziną życia
jest polityka, a ludzie w swoich domach nieustannie rozmyślają o globalnym ociepleniu. Tymczasem, jak twierdzi Jarosław Marek Rymkiewicz, taki obraz naszego kraju jest kłamstwem. To perspektywa elit, które o życiu polskim wiedzą bardzo mało albo nie wiedzą nic. „Polacy kochają się i pracują, rodzą się im dzieci. Mieszkają w swoich własnych domach ze swoimi własnymi zwierzętami i darzą się wzajemną miłością. Koty i psy śpią u ich stóp. Potem wszyscy umierają – to także jest dobre” – mówi pisarz. Jeśli chce się poczuć naprawdę swoje istnienie, trzeba wyjść do ogrodu, by obserwować zmieniającą się przyrodę. Odwiedzić parafialny kościół z cmentarzem, gdzie pochowani są nasi przodkowie. A jeśli już wyruszyć w podróż, to nie po to, by na gorącej plaży pielęgnować swoją opaleniznę. Znacznie ciekawsze – co pokazuje chociażby proza Andrzeja Stasiuka – jest przeżycie nocy w obcym kraju na autostradzie, a także obserwowanie ludzi żyjących z daleka od głównej drogi. Wędrując poboczami Europy, można zobaczyć więcej, niż siedząc przed telewizorem.
Widok na parafię
Rumuński religioznawca i filozof Mircea Eliade twierdził, że podstawową potrzebą człowieka religijnego jest ustanowienie duchowego centrum – świętej przestrzeni „brzemiennej w znaczenia”. To centrum nie ma nic wspólnego z ośrodkami sprawowania władzy – państwowej, medialnej czy jakiejkolwiek innej. To raczej „prywatna stolica” – miejsce, od którego zaczynamy odliczać punkt odniesienia. Stąd wyruszamy w podróż i tu wracamy, by konfrontować swoje doświadczenia z rzeczywistością domu. Poetą, który uczynił „centrum wszechświata” ze swojej małej ojczyzny jest niewątpliwie Wojciech Wencel. Matarnia – peryferyjna dzielnica Gdańska, niegdyś mała wioska na granicy Kaszub i poddanego niemieckim wpływom miasta – staje się „Ziemią Świętą”. Właśnie taki tytuł nosi czwarty zbiór wierszy tego autora, zaczynający się od znamiennych słów: „Widok na parafię przez biały krzyż okna”. W tej przestrzeni, najbliższej poecie, nawet zwykłe listwy okienne nabierają znaczenia sakralnego. To tutaj główny bohater wraz z rodziną pokonuje drogę „z domu do kaplicy a potem na cmentarz”, stanowiącą zwięzłą metaforę ludzkiego życia.
To dla nas sygnał, że cenisz rzetelne dziennikarstwo jakościowe. Czytaj, oglądaj i słuchaj nas bez ograniczeń.
Szymon Babuchowski