O papieskich zdaniach-kluczach, unikaniu patosu i propozycji nie do odrzucenia z Krzysztofem Globiszem rozmawia Szymon Babuchowski.
Krzysztof Globisz - aktor, wykładowca Państwowej Wyższej Szkoły Teatralnej im. Ludwika Solskiego w Krakowie, od 2006 roku Członek Rady Programowej Fundacji Centrum Twórczości Narodowej.
Szymon Babuchowski: Czy propozycję nagrania „Tryptyku rzymskiego” przyjął Pan bez wahania?
Krzysztof Globisz: – Oczywiście, jak mógłbym powiedzieć, że nie chcę! To był najwyższy zaszczyt, jaki mógł mnie spotkać.
Zaszczyt, ale chyba i wyzwanie?
– Absolutnie tak. Gdybym dzisiaj go nagrywał, zrobiłbym to inaczej, mniej emocjonalnie. Byłem wtedy człowiekiem o parę lat młodszym i nie wiedziałem do końca, dlaczego ten utwór powstał. Miałem jedynie świadomość, że Ojciec Święty pracuje nie nad homilią czy encykliką, tylko nad powrotem do tekstu poetyckiego.
Pracuje? Czyli nagrania powstawały równolegle z redakcją tekstu?
– Tak! Musiałem poprawiać teksty już nagrane, bo okazywało się, że właśnie Ojciec Święty coś zmienił albo dopisał. Uświadomiłem sobie, że to wypowiedź niezwykle osobista. No i teraz z taką osobistą wypowiedzią ma się utożsamić aktor należący do zupełnie innej kategorii intelektualnej… Bo przecież nie ma między nami porównania.
Czy w takim momencie nie rodzi się niebezpieczeństwo wejścia w patos?
– Na płycie słychać, że udało mi się tego uniknąć. Patetyczna była jedynie sama sytuacja. Nagrywałem ten tekst jako pierwszy w Polsce i wiedziałem, że każdy, kto go po mnie nagra – czy w wersji mówionej, czy śpiewanej, jak to później zrobił Sojka – będzie miał, może niezdarnie, ale jednak przetartą ścieżkę. Byłem jedną z pierwszych osób, które ten tekst dostały do ręki.
Musi mieć Pan do niego bardzo emocjonalny stosunek…
– Nie lubię wykonywać go na żywo, bo zawsze się wzruszam. A wzruszać to się może widz czy słuchacz, a nie aktor. Jestem więc w sytuacji niekomfortowej, bo chciałbym, żeby to wszystko było profesjonalne, a w tym wypadku się nie da. Najtrudniejszym dla mnie fragmentem jest ten, kiedy nasz Papież mówi, że przyjdzie taki czas, kiedy po nim zbierze się konklawe. To jest tak przejmujący moment, że zawsze wytrąca mnie z równowagi.
Spory fragment „Tryptyku” dotyczy tajemnicy słowa. Jak odbiera go aktor, który musi się dziś mierzyć z dominującą kulturą obrazu?
– Ten tekst mówi o dwóch istotnych rzeczach: o słowie, ale także o obrazie. Bo czym jest Kaplica Sykstyńska? Papież odwołuje się do tych rzeczywistości równolegle. Natomiast słowo jest przedwieczne, bez niego nie będzie niczego. Nawet gdybyśmy zredukowali je do znaku przestankowego, do uśmieszku w esemesie, to pod tym uśmieszkiem dalej jest znak i znaczenie. Tego znaczenia się nie pozbędziemy, bo ono właśnie powoduje komunikację między nami.
Język „Tryptyku” wydaje się trochę przestarzały. Tak się już dziś nie pisze…
– On musi być anachroniczny, żeby był współczesny. Bo musi dotykać rzeczy podstawowych, które są wieczne. Słowo zbliża się wtedy do milczenia, tak jak w lapidarnych rozmowach między Abrahamem i Izaakiem. „Gdzie jest żertwa? Nie ma. Ty będziesz”. Króciutkie zdania, które są podstawowymi zdaniami całej naszej historii i religii. Zdania-klucze. W „Tryptyku” jest ich wiele, dlatego myślę, że ludzie będą do niego wracali.
To dla nas sygnał, że cenisz rzetelne dziennikarstwo jakościowe. Czytaj, oglądaj i słuchaj nas bez ograniczeń.
Szymon Babuchowski