Krzysztof Zanussi to reżyser niezależny i wierny sobie, a przez to nieakceptowany przez wielu. 17 czerwca skończył 70 lat.
W świecie, gdzie obowiązuje program wiecznego karnawału i beztroski, konsekwentnie przypomina, że istnieje śmierć i że za wszystko trzeba płacić. – Wiem, że to może denerwować – przyznaje. – Ludzie żyją zajęci niefrasobliwą konsumpcją, a ja mówię, że każdy musi zmierzyć się z cierpieniem. Nieustannie głosząc etos starej inteligencji, nie bardzo musi się podobać nowym ćwierć- i półinteligentom. A to, że czyta i można z nim rozmawiać o wszystkim, dodatkowo mu szkodzi, bo jest lepszy od innych artystów, którzy znają się tylko na sztuce. – Wydaje mi się, że mamy powołanie do wszechstronności – uważa. – Zanim odrzucimy wiele form aktywności, dobrze jest w nich znaleźć pewną harmonię.
Dystans i uważność
Urodził się we wspomnienie św. Brata Alberta, swojego ulubionego świętego, o którym nakręcił film według dramatu Wojtyły „Brat naszego Boga”. Wanda – mama Zanussiego – nazywała Chmielowskiego „mało obstawionym świętym”, do którego jeszcze nie tak wielu się modli, więc zawsze ją wysłuchuje. Modliła się do niego także w intencji syna.
Związek z Bratem Albertem przełożył się na życie autora „Pora umierać”. Przez lata z żoną Elżbietą w swoim domu na Żoliborzu, a teraz w Laskach, bezinteresownie goszczą kilkudziesięcioosobowe grupy młodzieży ze Wschodu i z odległych regionów Polski, organizując im niepowtarzalne warsztaty edukacyjne. Zanussi nie bardzo to nagłaśnia. Ma to po dziadku Aleksandrze, sądzącym, że dobro, o którym się mówi, zmniejsza się o połowę. Studiował fizykę, filozofię, ostatecznie skończył łódzką szkołę filmową.
Teraz powtarza, że chciałby być bardzo bogaty, by fundować stypendia młodym, którzy dokonają odkryć w dziedzinach przez niego nie zgłębionych. Jego dyplomowy film „Śmierć prowincjała”, nakręcony w klasztorze w Tyńcu, zdobył nagrody na międzynarodowych festiwalach. W Mannheim uhonorowano go za wartości chrześcijańskie, a w Moskwie uznano za najlepszy film zagraniczny o ateistycznej wymowie. Kolejne filmy nie miały tak skrajnego odbioru. Zawsze odnosił się w nich do wartości, analizując motywy postępowania bohaterów, pytając o wybory. Nie bez powodu uznano go za twórcę kina moralnego niepokoju, nazywano polskim Bergmanem. Na zewnątrz postrzegany jest jako błyskotliwy intelektualista z dystansem do świata. Kiedy pozna się go bliżej, a znamy się dzięki rozmowie dla „Gościa” od 20 lat, widać, jakim ciepłem i uważnością otacza innych.
To dla nas sygnał, że cenisz rzetelne dziennikarstwo jakościowe. Czytaj, oglądaj i słuchaj nas bez ograniczeń.
Barbara Gruszka-Zych