O energii, ulicy Kościelnej i dyrygowaniu orkiestrą górniczą z Piotrem Rubikiem, kompozytorem i dyrygentem, rozmawia Roman Tomczak.
Roman Tomczak: Czy mocno Pana poruszają krytyki Pańskiej twórczości? Niektórzy nie przebierają w słowach, nazywając Pana „Mandaryną muzyki poważnej”, a Pańską muzykę „kiczem, banałem i przesłodzeniem”. Pojawiło się nawet określenie „sacropolo”.
Piotr Rubik: – Tak to już jest, że kiedy ktoś osiąga sukces, zewsząd wylewa się fala zawiści. Ale to kompletnie nie wpływa na moje życie. Ja po prostu dalej robię swoje, czyli to, co czuję i co kocham. Zresztą uważam, że całe piękno muzyki polega na tym, że każdy może słuchać czegoś innego. Mam taką zasadę, że jak mi się coś nie podoba, to po prostu tego nie słucham i nie tracę czasu na krucjaty przeciwko twórcom tej muzyki. Przeciwnie, zawsze staram się doceniać to, co dobrego robią inni. Proponuję też moim oponentom, żeby sami spróbowali coś skomponować, wtedy się okaże, jak zostanie przyjęta ich praca.
Z reguły dyryguje Pan wykonaniem swoich utworów. Boi się Pan, że gdyby dyrygował ktoś inny, Pańska muzyka zabrzmiałaby fałszywie?
– Nie, nie boję się tego. Ale kiedy mam taką okazję, chcę wszystko sam doprowadzić do końca. Sprawia mi to przyjemność. Dzięki osobistemu prowadzeniu orkiestry mam pewność, że moja muzyka dotrze do publiczności w takim kształcie, w jakim słyszę ją w swojej głowie. Tylko tak mogę jej nadać ostateczny kształt na scenie. Jednak tym, co lubię robić najbardziej, co jest moim głównym celem zawodowym, jest pisanie muzyki.
Ale kompozytor najbardziej nawet znanego dzieła pozostaje jednak gdzieś w cieniu dyrygenta, który umie porwać publiczność: dynamika ruchów, sugestywna fryzura, znajomość warsztatu...
– Kiedy dyryguję, cały nasz zespół daje z siebie wszystko, nie tylko prowadzący. To jest najważniejsze, że ludzie, patrząc na tę energię, odbierają od nas wiele dobrych emocji. Razem tworzymy każdy koncert. Nie wyobrażam sobie, aby moje występy na estradzie były statyczne. Natomiast co do włosów myślę, że nie mają wielkiego znaczenia. W tej chwili mam włosy ciemne i nie słychać różnicy podczas koncertów. To nie o włosy chodzi, ale o energię.
Czy jako wytrawny dyrygent orkiestr symfonicznych, umiałby Pan pokierować np. orkiestrą górniczą?
– (uśmiech) Rola dyrygenta nie polega wyłącznie na taktowaniu. Orkiestra doskonale sobie poradzi bez niego. Rola dyrygenta polega na umiejętności scalenia zespołu za pomocą dobrej energii. Na tym, aby wznieść się z zespołem ponad przeciętną. Jeśli to się uda, to wtedy nie ma znaczenia, kim się dyryguje, orkiestrą symfoniczną czy górniczą. Chodzi głównie o to, żeby zespół poczuł wiarę w siebie, żeby muzycy mieli radość ze wspólnego grania. To jest najważniejsze zadanie każdego dyrygenta.
Pana koncerty gromadzą tysiące słuchaczy. Zastanawiam się, czy jest jakaś minimalna liczba widzów, dla których zdecydowałby się Pan zagrać swoje oratorium? Podobno Prokofiew dawał koncerty na syberyjskich wsiach, jeśli zgromadziły co najmniej trzech słuchaczy.
– (uśmiech) No tak, ale ponieważ mógł występować sam, grając na fortepianie, do koncertowania wystarczyło tylko ciepłe pomieszczenie. Natomiast nasze występy są wielkimi przedsięwzięciami. We wszystkich przygotowaniach bierze udział prawie dwieście osób, w tym kilkudziesięcioosobowy chór i orkiestra. W związku z tym musimy grać koncerty w dużych halach, aby zwróciły się koszty. Ale wracając do pytania, myślę, że każdy odbiorca jest ważny, i jeśli byłbym samowystarczalny, jeśli chodzi o aparat wykonawczy, to nawet dla trzech słuchaczy, którzy tego bardzo chcą, warto zagrać.
To dla nas sygnał, że cenisz rzetelne dziennikarstwo jakościowe. Czytaj, oglądaj i słuchaj nas bez ograniczeń.
Roman Tomczak