Mógł to być wielki film. Na miarę znakomitej trylogii Zofii Kossak. A przynajmniej równie interesujący jak „Gladiator”.
Historyczna superprodukcja Ridleya Scotta „Królestwo niebieskie” zaczyna się całkiem ciekawie. Balian, młody kowal z zapadłej francuskiej wioski, dowiaduje się, że jego ojcem jest znakomity rycerz, krzyżowiec, przyjaciel Baldwina IV, króla Królestwa Jerozolimskiego. Wraz z ojcem wyrusza do Jerozolimy, by odpokutować zbrodnię, jakiej dopuścił się w napadzie wściekłości w kraju. Wierzy, jak wielu innych, że w odległym, owianym legendą królestwie walczącym z poganami o przetrwanie, będzie mógł urzeczywistnić przekazaną mu przez ojca misję. Chronić króla i wypełniać rycerskie powinności. Ma też nadzieję, że tam, szukając przebaczenia i sensu życia usłyszy głos Boga. Ale Bóg milczy.
Precyzyjna rekonstrukcja
Znajdziemy w tym filmie monumentalne, wspaniale zakomponowane i fotografowane sceny batalistyczne. Wrażenie robi pokazana z góry szaleńcza szarża garstki rycerzy na nieprzeliczoną masę wojsk Saladyna pod murami Keraku. Widzimy ją tak, jak mogli ją oglądać obrońcy potężnej twierdzy z jej murów. Sceny oblężenia Jerozolimy, bronionej nie tylko przez żołnierzy, ale przez wszystkich zdolnych do noszenia broni mieszkańców, imponują rozmachem i jednocześnie dbałością o szczegóły. Jerozolima, stolica królestwa, zrekonstruowana została na ekranie z niezwykłą precyzją, jako miasto tętniące wielojęzycznym gwarem, kolorowe i pełne życia.
Perypetie a la Dumas
Jednak między rozgrywającym się we Francji prologiem i sekwencjami oblężenia stolicy królestwa jesteśmy świadkami nie zawsze spójnych, czasem naiwnych, wziętych z tuzinkowej powieści płaszcza i szpady perypetii głównego bohatera. I do tego budzące uśmiech zakończenie jakby z innej baśni. Balian, w którego na ekranie wcielił się Orlando Bloom, pozostaje do końca takim, jakim poznajemy go w pierwszych scenach filmu. Jego postać nie rozwija się, nie wiemy właściwie, czym się wyróżnił i dlaczego błyskawicznie zdobywa zaufanie króla. Chyba tylko dlatego, że tak chciał scenarzysta. Bloom, pamiętny Legolas z „Władcy pierścieni”, nie przekonuje, nie pozwala, by widz zidentyfikował się z bohaterem. Nie jest to oczywiście wyłącznie wina samego aktora, ale rozchwianej dramaturgii filmu, której brakuje płynności. A przecież była szansa na stworzenie wyrazistej postaci, która w poszukiwaniu odpowiedzi na podstawowe pytania, zadane na początku filmu, przeżywa coś więcej niż romans w stylu bohaterów Dumasa.
To dla nas sygnał, że cenisz rzetelne dziennikarstwo jakościowe. Czytaj, oglądaj i słuchaj nas bez ograniczeń.
Edward Kabiesz