Kościół jest domem dla wszystkich. Tę prawdę najlepiej pokazują ci, którzy katolicyzm odkryli w wieku dorosłym, jak amerykański pisarz Scott Hahn. Do polskich księgarni trafiły właśnie dwie jego książki.
Historia życia Scotta Hahna niewątpliwie trzyma w napięciu. Może nie jest to arcydzieło retoryki, jak „Wyznania” św. Augustyna ani szczegółowy diariusz nawrócenia, jaki przedstawił John Henry Newman w „Apologia pro Vita sua” (też wznowione w tym roku przez wydawnictwo Fronda), ale niewątpliwie jest to wciągająca i trzymająca w napięciu historia życiowego dramatu żonatego kalwińskiego pastora, który nagle odkrywa, że Bóg ukazuje mu prawdziwość katolicyzmu. Zmaganie z tym odkryciem, a także z żoną, która nie chce zostać katoliczką i nie akceptuje wyboru męża – stanowią główną treść książki „W domu najlepiej” Scotta i Kimberly Hahn.
Trafiło się ślepej kurze ziarno
To krótkie zdanie nie wyczerpuje jednak treści książki. Scott Hahn i jego żona należeli do niezwykle pobożnego, dynamicznego i misyjnego nurtu protestantyzmu amerykańskiego. U jego podstaw tkwiło głębokie przekonanie, że katolicyzm jest zdradą Boga, bałwochwalstwem, które należy wykorzenić i zastąpić szczerym, mocnym i ortodoksyjnym kalwinizmem w wersji ewangelikalnej. Scott jako młody jeszcze człowiek próbował wyrywać katolików ze szponów Babilonu i Antychrysta, by ratować ich dusze. Nie inaczej było z jego żoną (pochodzącą z rodziny pastorskiej). I nagle pewnego dnia, jeszcze na studiach teologicznych, Kimberly odkryła, że w kwestii antykoncepcji Kościół katolicki prezentuje stanowisko, które pozostałe wyznania chrześcijańskie porzuciły w latach 30. XX wieku. Szczegółowe badania doprowadzają ją (a także samego Scotta) do wniosku, że protestanci mylą się w tej kwestii, a Kościół katolicki ma rację. „Kościół rzymskokatolicki okazał się jedyną grupą wyznaniową na świecie, mającą dość odwagi i przekonania, by nauczać tej najbardziej niepopularnej z prawd. Nie wiedziałem, co o tym myśleć. Uciekłem się więc do starego rodzinnego powiedzonka: trafiło się ślepej kurze ziarno” – opisuje swoje odkrywanie Kościoła Scott.
Byle nie katolicyzm
Zaraz po studiach Hahn został pastorem niewielkiego zboru w stanie Wirginia i wykładowcą teologii w miejscowej szkole. Mimo licznych obowiązków duszpasterskich zgłębiał wciąż myśl teologiczną, ze szczególnym uwzględnieniem Ojców Kościoła (tu wyraźnie widać analogię do losów Newmana) i samej Biblii. A ich lektura odbijała się w jego kazaniach (on sam uznawał je za ortodoksyjnie kalwińskie) i praktyce zboru (wprowadził na przykład zwyczaj cotygodniowego sprawowania Wieczerzy Pańskiej). Żona i uczniowie zauważyli to zresztą dość szybko i najpierw oni, a potem ona przyszli do niego zaniepokojeni, że może zostać katolikiem. Hahn zdecydowanie odrzucił taką możliwość, ale po roku pracy na parafii postanowił rzucić ją i zacząć szukać odpowiedzi na dręczące go pytania teologiczne. Czuł już wówczas, że prezbiterianizm nie jest jego drogą, ale nie potrafił zaakceptować, że mógłby zostać katolikiem. Zastanawiał się nad anglikanizmem, który zachował (tak wówczas sądził) urząd biskupi i sakramenty, a jednocześnie uwolnił się od błędów Rzymu. Na konwersję nie chciała się jednak zgodzić żona, dla której prezbiterianizm był najprawdziwszą wersją Ewangelii. Kolejne lata studiów (coraz głębszych) i rozmów z przyjaciółmi doprowadziły Scotta do wniosku, że musi przyjąć katolicyzm. Kolejni pastorzy, którzy mieli go przekonać, że się myli, że nie ma racji, że Kościół katolicki jest wielką nierządnicą, gdy tylko przeczytali jego książki i zmierzyli się z nim w dyskusji, albo z niej rezygnowali, albo… zostawali katolikami. Jedyną osobą, której nie mógł do tego przekonać, była jego własna żona Kimberly.
To dla nas sygnał, że cenisz rzetelne dziennikarstwo jakościowe. Czytaj, oglądaj i słuchaj nas bez ograniczeń.
Tomasz P. Terlikowski, filozof, publicysta