O niedostatkach kaznodziejstwa i zwodniczej liturgii mówi biskup siedlecki Zbigniew Kiernikowski, delegat na zgromadzenie synodu biskupów
Ks. Tomasz Jaklewicz: „Między wiernymi i Biblią utrzymuje się pewien dystans; nie można powiedzieć, że korzystanie z Biblii jest zjawiskiem powszechnym” – czytamy w tekście roboczym na synod. Czy Ksiądz Biskup zgadza się z tą diagnozą?
Bp Zbigniew Kiernikowski: – Ogólnie zgadzam się. W szczegółach zaś trzeba dokonać wielu rozróżnień.
Jaka jest przyczyna tej sytuacji?
– W dużej mierze jest tak dlatego, że nasze przepowiadanie jest bardziej moralizatorskie niż kerygmatyczne. Brakuje wprowadzenia w Biblię w sensie inicjacji do czytania tej księgi i brakuje wspólnoty, która by czytała Biblię z wiarą i nastawieniem na jej pogłębienie. Wiele osób czyta indywidualnie Pismo Święte, i dobrze, że tak jest, ale Biblia jest księgą ludu Bożego. Jednym z warunków właściwego rozumienia jej przesłania jest czytanie słowa Bożego w zgromadzeniu. Słowo Boże czytane we wspólnocie tworzy Kościół (Ecclesia creatura Verbi). Ale tego owocnego wspólnotowego czytania u nas jest mało czy wprost nie ma. Do tego dochodzi też to, że w kościele źle się czyta, także od strony „technicznej”, nie przykłada się do tego wagi. Trzeba odczytać jakiś fragment, to się go odczytuje, ale bez zaangażowania, często bez przygotowania, a tymczasem słowo Boże powinno być nie tyle odczytane, co proklamowane. Chodzi o świadomość, że słowo głoszone w czasie liturgii jest akcją Boga w stosunku do człowieka. Tej świadomości często brakuje.
Czy nie jest to głównie wina nas, duchownych?
– Przede wszystkim to znaczy w pierwszym rzędzie. Za duszpasterstwo w parafii jest odpowiedzialny proboszcz ze swoim zespołem duchownych i świeckich. Jeśli on na to nie zwraca metodycznie uwagi, to kto to zrobi? Brakuje dobrze wygłoszonych homilii, które tłumaczyłyby słowo Boże. Natomiast są raczej kazania moralizatorskie. Bywa, że głoszący nie odnosi do siebie tego słowa. Można wyczuć, kiedy głoszący nie próbuje wejść głębiej w sens czytań. Jeśli tak jest, to jak mają cokolwiek zrozumieć jego słuchacze. Tu nie tyle mamy do czynienia z kryzysem, co pewnym zasadniczym brakiem.
Sobór Watykański II mocno akcentował konieczność przepowiadania słowa.
– Pod niektórymi względami sobór w Polsce nie został jeszcze przyjęty.
To mocna teza.
– Oczywiście częściowo został przyjęty. Ale jeśli wejdziemy w całą logikę nauczania soborowego o Kościele, o zbawieniu, o liturgii, o słowie Bożym, to zobaczymy, że w praktyce mamy niewiele z ducha soboru. Widać to przede wszystkim w braku rozumienia roli Misterium Paschalnego i docenienia tego, czym jest prawda o krzyżu w świetle prawdy o zmartwychwstaniu Jezusa Chrystusa. To stanowi trzon Ewangelii – Dobrej Nowiny. Dlatego pojawia się zapotrzebowanie na takie formy pobożności emocjonalnej, które nie prowadzą do nawrócenia, lecz utwierdzają w przekonaniu posiadania racji itp. Sprowadza się kaznodziejów dokonujących uzdrowienia i wtedy jest tłum ludzi. Owszem, to może się dziać, ale Kościół musi być przede wszystkim miejscem, gdzie dokonuje się nawrócenie człowieka, czyli jego uzdrowienie wewnętrzne. Tam, gdzie nie ma wiary, tam rodzą się religijne postawy i zwyczaje zastępcze. Człowiek chce ciągle ratować swoje życie, aż do śmierci. Wyraża się to także w naszej modlitwie, także czasem w wezwaniach modlitwy powszechnej. Są to zazwyczaj wołania, żeby Pan Bóg ratował nasze zdrowie, nasz dobrobyt, nasze dobre samopoczucie itp. – czyli nasze „stare” życie. A tymczasem chrześcijaństwo polega na tym, że nasze „stare” życie ma obumierać, by mogło rodzić się nowe życie. Dlatego ma sens choroba, ma sens nieszczęście lub taka czy inna życiowa przeciwność. Życie doczesne jest po to, aby przeżyć przemianę. Chodzi o rozumienie własnej historii zbawienia jako przemiany i nawrócenia, by w człowieku wierzącym mogło zaistnieć nowe życie – życie z Ewangelii.
To dla nas sygnał, że cenisz rzetelne dziennikarstwo jakościowe. Czytaj, oglądaj i słuchaj nas bez ograniczeń.
ks. Tomasz Jaklewicz