Gdyby Hanno Lepistoe był trenerem Rosjan, pewnie stwierdziłby, że ich problem leży w głowie. Mają świetnego prezydenta, ale zachodnia wersja demokracji nie pozwala mu rządzić bez końca
Kończy się siódmy rok XXI wieku, a pod pewnymi względami zaczynamy dopiero naprawiać szkody wyrządzone przez I wojnę światową, która w zasadzie zakończyła wiek XIX. Na przykład niedawne piłowanie barier granicznych wywołało prawdziwą euforię w mediach, a w takim Cieszynie oznaczało przede wszystkim powrót do stanu z epoki Franciszka Józefa I.
Nawiasem mówiąc, pokazywano rozradowane tłumy ludzi, którzy już od dawna nie mieli kłopotów z przekraczaniem kordonu; znacznie rzadziej występowali prawdziwi beneficjenci ,,wschengenwstąpienia”, czyli kierowcy i właściciele TIR-ów. Z drugiej strony, to znaczy od wschodu, sytuacja nie tylko za Franciszka Józefa, ale i całkiem niedawno była lepsza, bo chcąc odwiedzić Lwów, wsiadłem do autobusu i pojechałem, a teraz będzie chyba trudniej. Za to mogę pomknąć do Schengen, tylko nie wolno się rozpędzać, bo ta słynna wieś leży w Luksemburgu – kraj to niewielki i łatwo go przeoczyć, zwłaszcza że nie ma kontroli granicznej.
Na wschodzie też powoli, niczym Adam Małysz, wracają do formy sprzed wojny światowej. Gdyby Hanno Lepistoe był trenerem Rosjan, to też pewnie stwierdziłby, że ich problem leży w głowie. Mają tam świetnego prezydenta, ale zachodnia wersja demokracji nie pozwala mu rządzić bez końca. A gdyby się odważyli, to mianowaliby go carem i problem przestałby istnieć. Nie wiem, co ich powstrzymuje: chyba tylko to, że w Rosji po caracie przychodzą zazwyczaj bolszewicy. Na razie, zamiast carem, W. W. Putin został człowiekiem roku w rankingu tygodnika „Time”.
U nas człowiekiem roku jest Donald Tusk, we Francji pewnie Nicolas Sarkozy. I to też jest odwrót od postępowego wieku XX, kiedy to coraz mniej wypadało podkreślać rolę jednostki. Ten sam tygodnik „Time” w ubiegłym roku oznajmił, że „osobami roku” są wszyscy użytkownicy Internetu. A tym razem zdecydowano się na jednego. I tak dobrze, że nie na słynnego Ala Gore’a, laureata pokojowej Nagrody Nobla, który twierdził, że w Polsce dzieci zwozi się do kopalni, bo tam powietrze jest czystsze niż na powierzchni.
To też wiek dziewiętnasty, a może nawet znacznie wcześniejszy, tyle że zamiast białych niedźwiedzi na polskich ulicach Gore widział kanarki, wypuszczane z kopalni w celu sprawdzenia poziomu zanieczyszczeń na powierzchni. Mimo to Gore jest – jak to się dziś mówi – ikoną świętego przymierza obrońców klimatu przed człowiekiem, którzy swój kongres odbyli tym razem nie w Wiedniu, ale na wyspie Bali, gdzie zamiast rozbierać Polskę, rozbierali się na plaży. To istotna różnica, bo w XIX wieku nikt się publicznie nie obnażał.
To dla nas sygnał, że cenisz rzetelne dziennikarstwo jakościowe. Czytaj, oglądaj i słuchaj nas bez ograniczeń.
Maciej Sablik, matematyk, dziekan Wydziału Matematyki, Fizyki i Chemii na Uniwersytecie Śląskim