Uczestnicy niedawnej parady w Warszawie prawdopodobnie nie mają zbyt wielu zmartwień, za to dużo czasu, który trzeba jakoś wypełnić, a przy okazji zdobyć sprawność męczennika
Jak zwykle z nadejściem upałów, złapałem katar, który – też jak zwykle – zaatakował głównie moją wolę przetrwania i powalił na łopatki. Gdy tak sobie leżałem, zrobiło mi się żal samego siebie. Jakim ja biedny – wzdychałem. Jaki osamotniony – łkałem. Właśnie – dlaczego nikt nie dzwoni, by spytać o moje zdrowie? Mam wrażenie, że gdy jestem zdrowy, to wszyscy pytają, jak się czuję. A teraz, gdy tak leżę, nikogo to nie obchodzi. Powoli zaczynałem się skłaniać ku wierze w kosmiczny spisek: bliźni odebrali sygnały, że leżę i – licząc, że już nie wstanę – przestali się mną interesować.
Na szczęście farmakologia ma swoje osiągnięcia, które zazwyczaj przepłacamy, ale tym razem temperatura się obniżyła i spiskowe teorie przeminęły z kolejnym kichnięciem. Niby było lepiej, ale czegoś mi teraz brakowało. Tej nutki współczucia dla samego siebie, tego poczucia wspólnoty z cierpieniem całego świata – moje, choć nikłe dla ludzkości, było przecież niemałe dla pojedynczego człowieka. Doszedłem do wniosku, że jest nas może więcej: takich, którym na co dzień niewiele brakuje, więc tęsknią do odrobiny nieszczęścia; tego, co tak wielu ma w nadmiarze. Na przykład politycy formalnie wciąż rządzącej partii uskarżają się na prześladowania ze strony wrażych mediów. Wkrótce pewnie usłyszymy, że Leszek Miller musiał uchodzić za ocean, by uniknąć siepaczy, tnących piórem bez pardonu.
Albo uczestnicy niedawnej parady w Warszawie: prawdopodobnie nie mają zbyt wielu zmartwień, za to dużo czasu, który trzeba jakoś wypełnić, a przy okazji zdobyć sprawność męczennika. No, może męczennik to za duże słowo, a znów cierpiętnik mógłby brzmieć obraźliwie. Może ,,mękoman”? Tak jak ,,chłopoman” u progu ubiegłego stulecia. Wtedy państwu rzadko przychodziło do głowy zmieniać orientację seksualną, za to bawiło ich obcowanie ze zwykłym, prostym ludem. Takie rozrywki mieli panowie sto lat temu, a dziś cieszą się jak dzieci, gdy jakieś jajo (nie daj Boże celne!) poleci w ich stronę.
Do coraz dłuższej listy bohaterskich mąk, geje będą dodawali odtąd ,,jarzmo Kaczyńskiego” i ,,wielki marsz przez stolicę pod gradem wrażych kamieni”. Zdolności koloryzowania nie można im przecież odmówić. Niestety, jak na proroków nowych czasów dziwnie dużo czerpią z klasyków; np. z Leppera, który zawsze był mistrzem cierpiętnictwa. Jakby się tak sprzymierzyli, to Lepper byłby bardziej kolorowy, a geje nabraliby krzepy. Ale któż by wtedy cierpiał za miliony, jak mawiał poeta? Zostaje Tymiński, „zięć Chin” z pół miliardem teściowych.
To dla nas sygnał, że cenisz rzetelne dziennikarstwo jakościowe. Czytaj, oglądaj i słuchaj nas bez ograniczeń.
Maciej Sablik, matematyk, wykładowca na Uniwersytecie Śląskim