Ludzie wielcy interesują się problemami, średni wydarzeniami, a mali innymi ludźmi
W dawnych czasach, gdy jeszcze chodziłem do liceum, przypominano raz po raz maksymę, że ludzie wielcy interesują się problemami, średni wydarzeniami, a mali innymi ludźmi. Nie chciano przez to powiedzieć, że człowiek to istota mało interesująca, a jego sprawy i przeżycia są mało ważne, lecz dawano do zrozumienia, że nie warto tracić czasu na sensacyjki czy ciekawostki, a plotkarstwo nie przystoi ludziom poważnym. Czasy były wtedy nader poważne, a nauczyciele, pamiętający jeszcze czasy przedwojenne i patrzący na świat z głębszej perspektywy, uwrażliwiali nas na skutki mogące wyniknąć z „utrwalania się władzy ludowej”. Media wyglądały wówczas nader ubożuchno, szare – i jakże ideowe, mimo że cenzurowane.
Uczniowie czytali tygodniki i miesięczniki, wyłapywali publikacje polityczne i filozoficzne wyłamujące się z „linii obowiązującej”, do dziś pamiętam, jak zaczytywaliśmy się w „Chrześcijańskiej moralności politycznej” Adama Krzyżanowskiego. Dzieła takie to były rarytasy, ale odnoszę wrażenie, że na ówczesnym (druga połowa lat czterdziestych) skromnym rynku oferowano proporcjonalnie więcej poważnych traktatów politycznych i filozoficznych niż dziś! Powtarzam: proporcjonalnie, nie w liczbach absolutnych. Dziś w kolorowych, przeładowanych księgarniach brylują autobiografie, wspomnienia, wywiady rzeki...
Nie podważam ich wartości, ale też wiem, że wiele z nich pisano nie dla przekazywania historii, lecz dla jej tworzenia („historia to to, co historycy robią” – J. Berlin). Nie mam na myśli fałszerstwa (bo to zawsze się zdarzało). Chodzi mi o kult subiektywności, o upublicznienie każdego „ja uważam”, o nagłaśnianie każdej wypowiedzi, niezależnie od tego, czy zawiera jakąś treść, czy też zdradza umysłową pustkę autora, bez względu na to, czy jest sensowna lub bałamutna. Niektórym wydaje się, że każda ich perora musi być zarejestrowana i odtworzona przez media, inni zaś bez żenady epatują widzów i czytelników opowiadaniami o swych intymnych przeżyciach. Mają oczywiste prawo, by tak o sobie myśleć i mówić, „znak czasu” atoli w tym, że spotykają się z tak dużym zainteresowaniem i odbiorem.
A przecież to, co serwują nam dziennikarze i fotoreporterzy, uganiający za politykami i skandalistami, wcale nie powiększa naszej wiedzy o świecie. Przeciwnie, spłyca ją. Bo – po pierwsze – otrzymany towar informacyjny jest obliczony na skonsumowanie, nie na przemyślenie, podano go tak, by nam smakował i byśmy pragnęli jeszcze więcej. Po wtóre: ci, co tak ochoczo pokazują się przed kamerą, mówią i pokazują tyle, ile zechcą. Politycy, co to z każdym pomysłem maszerują do reporterów, kombinują strategię w zamkniętym gronie. W efekcie zostajemy nie poinformowani, lecz wykiwani. Rozpowszechniany kult własnego „ja” uniewrażliwia nas na problemy i argumenty, wprowadza nas w świat fikcji.
To dla nas sygnał, że cenisz rzetelne dziennikarstwo jakościowe. Czytaj, oglądaj i słuchaj nas bez ograniczeń.
ks. Remigiusz Sobański, profesor prawa kanonicznego