Niech instytucje państwowe troszczą się o stosowanie i przestrzeganie prawa, a rządzący niech nie przekształcają etyki w narzędzie sprawowania władzy
W języku politycznym odżyły ostatnio słowa „etyka”, „moralność”. Wprawdzie hasło „rewolucji moralnej” (?) jakoś przycichło, ale trwa urodzaj na naprawiaczy moralności. Tyle że zawsze występują jako naprawiacze moralności drugich, nigdy własnej. Namnożyło się też kontrolerów i strażników obyczajności, też oczywiście cudzej, nie swojej. To już nie tylko niewiarygodność, lecz zgoła prowokacja, kiedy specjaliści od ściemy i profitujący z ich umiejętności zapowiadają, że oto zapoczątkowali naprawę, a słowo „prawda” odmieniają we wszystkich przypadkach. Perfidia i obłuda sięgnęły szczytu, gdy w senacie zaczęto mówić o etyce dziennikarskiej. Słowo „etyka” w ustach ludzi, którzy dowiedli, że nie tylko moralność, ale także prawo mają za nic, brzmi już nie tyle śmiesznie, ile groźnie.
Nikt z senatorów proponujących działania Krajowej Rady Radiofonii i Telewizji w zakresie „ochrony zasad etyki dziennikarskiej” nie wyjaśnił, na czym miałyby polegać te działania. Wyszło na to, że nieetyczny jest ten, kto mówi lub pisze nie po „naszej” myśli, a także ten, o którym się uzna, że nie jest „do nas” dobrze nastawiony. Zwyczajnie próbuje się ukręcić bicz z etyki. Historia zna takie pomysły, wszakże nie ważono się na nie w „państwie prawa”. Wiele można się domyślać z wypowiedzi ministrów, kto tu w Polsce toruje drogę. Ujawnili nie tylko swoje sympatie medialne (ile zachwytów w ich wypowiedziach!), lecz dokonali oceny etycznej, wskazali wzory godne naśladowania, a wszystko to nie jako osoby prywatne, lecz z wyżyn swojego urzędu. Poglądy własne, osobiste zostają stylizowane na opinie urzędowe, autorytatywne. Jakby udział w władzy przekształcał ich w wyrocznie etyczne.
Wychodzi na to, że instytucja państwowa (a tak naprawdę partyjna) ma dokonywać oceny etycznej i określać, kto przestrzega lub kto nie przestrzega zasad etycznych. Być może miałyby wiązać się z tym jakieś uprawnienia decyzyjne, a przynajmniej skutki prawne wiązane z taką oceną. Nie widać, jakie byłyby kryteria takiej oceny, jaki byłby punkt odniesienia i kto by go ustanowił. Mielibyśmy do czynienia z kuriozalną instytucją państwową orzekającą o moralności! Dotychczas wiedzieliśmy, że państwo nie dysponuje instancjami wyrokującymi o moralności czynów, lecz jedynie o ich legalności – prawo dostarczało kryteriów oceny. Kuriozum to byłoby tym osobliwsze, że podejmujące decyzje większością głosów. A przecież wiemy (a Kościół katolicki usilnie broni tego stanowiska), że dobro i zło nie zależy od opinii większości, co więcej, nawet jednomyślność nie daje gwarancji słuszności. Niech więc instytucje państwowe troszczą się o stosowanie i przestrzeganie prawa, a rządzący niech nie przekształcają etyki w narzędzie sprawowania władzy. Zaś poprawę moralności najlepiej zaczynać od siebie. A swoją drogą, podpada, że nie cieszy się wzięciem słowo „przyzwoitość”.
To dla nas sygnał, że cenisz rzetelne dziennikarstwo jakościowe. Czytaj, oglądaj i słuchaj nas bez ograniczeń.
ks. Remigiusz Sobański, profesor prawa kanonicznego