Czy ubieganie sięo urząd prezydentai rywalizowaniez innymikandydatami winno odbywać się podobnie jak konkurs na akwizytorówczy promocja proszków do prania?
Dobiegły końca kampanie wyborcze. Ich aktorzy robili, co mogli, media obficie raczyły nas relacjami, prognozami, sondażami, komentarzami oraz ogłoszeniami płatnymi i bezpłatnymi(?). Raczono nas aż do znużenia, zmęczenia i przesytu – bo niejeden z widzów wzdychał z bólu: „nie umiem już na to patrzeć”. A przecież specjaliści od marketingu bardzo chwalili kampanię jako nader profesjonalną, zwłaszcza tę prezydencką. Podnoszono dobrą robotę wizażystów, chwytliwy wyraz twarzy na billboardach (od surowej do pogodnej), trafny dobór haseł, umiejętność powiedzenia właściwych słów we właściwym czasie na właściwym miejscu itd. Właśnie – chwalili specjaliści od marketingu, czyli od rynku i reklamy. A reklamuje się usługi i towar. Trzeba przekonywająco zachwalić i podać w odpowiednim opakowaniu.
I tu nasuwa się wrażenie: sztaby wyborcze przedstawiały swoich kandydatów (a ci samych siebie) jak towar do sprzedania, jak rzecz. Spece od socjotechniki dyskutowali zresztą nad tym, który z kandydatów lepiej się sprzedał. Dosłownie: „sprzedał się”. Kandydat na najwyższy urząd w państwie sprzedaje się? Można to jakoś zdzierżyć w kampanii przed wyborami do parlamentu. Posłowie bowiem to przedstawiciele narodu, naród wybiera swoich, właśnie typowych, wedle własnej miary, w sejmie oraz w senacie znajduje swe odbicie, posłowie ani lepsi, ani gorsi niż „ogół”, ludzie cieszą się, gdy widzą w parlamencie „swojego człowieka”.
Ale prezydent piastuje najwyższy urząd w państwie, reprezentuje „majestat Rzeczypospolitej” – czy jest właściwe, by aspirujący do takiego stanowiska „sprzedawał się”? Czy ubieganie się o taki urząd i rywalizowanie z innymi kandydatami winno odbywać się podobnie jak konkurs na akwizytorów czy promocja proszków do prania? A tak naprawdę to kampania toczyła się poniżej standardów reklamy rynkowej, bo tu wolno chwalić własny towar, ale nie wolno krytykować konkurencji. A w kampanii mózgi sztabowe pracowały nad tym, jak przeciwnikowi dołożyć (sami kandydaci używali słowa: przeciwnik, zaangażowane media mówiły otwarcie: wróg!). Jak na ringu (zapożyczeń w terminologii sportowej też nie brakowało!).
Dlatego kampania, której byliśmy świadkami, budzi mój sprzeciw i wywołała niesmak. Nic nie pomoże powoływanie się na wzorce amerykańskie, czy wskazywanie na reguły demokracji. Właśnie te reguły, obliczone na to, by każdy mógł uczestniczyć w życiu politycznym, sprawiają, że propagandę wyborczą oblicza się przede wszystkim na ignorantów. Bo tych, co mają własne rozeznanie i zdanie, nie trzeba agitować, sztuczki kampanijne mają pozyskać głosy tych, co na co dzień słabo interesują się polityką lub nie interesują się nią wcale. Dlatego mam wątpliwości, czy udział w wyborach to zawsze wyraz odpowiedzialności obywatelskiej.
To dla nas sygnał, że cenisz rzetelne dziennikarstwo jakościowe. Czytaj, oglądaj i słuchaj nas bez ograniczeń.
ks. Remigiusz Sobański, profesor prawa kanonicznego