Jan Chrzciciel mógł przecież okrzyknąć się Mesjaszem, wykorzystując uwielbienie ludu. No, chociażby zyskać dla siebie trochę chwały i honorów za taką ciężką pracę – w upale, po kolana w wodzie, z tłumem ludzi.
W końcu był wybrany przez Boga, zatem może by się i należało. A on uparcie twierdzi, że nie jest godzien, że inny przyjdzie, że już jest...
Jesteśmy w tej scenie Ewangelii świadkami końca Starego Testamentu i początku Nowego. Bóg wkroczył w ludzką historię, oddając nam ludziom swojego umiłowanego Syna. Nic już więcej dać nie może, aby nas do siebie pociągnąć, bo „Nikt nie ma większej miłości od tej, gdy ktoś życie swoje oddaje za przyjaciół swoich” (J 15,13). Zatem w jakiś sposób Bóg sam doszedł do kresu miłości przez ten akt oddania.
Dopóki Jezus żył wśród swojego ludu jak zwykły Żyd, był względnie bezpieczny. Od tej chwili jednak, kiedy staje się „osobą publiczną”, zaczyna się droga ku Golgocie i... Zmartwychwstaniu. Bóg oddał nam swojego Syna, żebyśmy mogli zobaczyć, jaki jest Bóg i w czym Bóg ma umiłowanie. Ochrzczeni Duchem Świętym i ogniem, jesteśmy włączeni w strumień tej miłości, która przemienia świat.
To dla nas sygnał, że cenisz rzetelne dziennikarstwo jakościowe. Czytaj, oglądaj i słuchaj nas bez ograniczeń.
Małgorzata Chmielewska, przełożona polskiej wspólnoty Chleb Życia